poniedziałek, 21 października 2013

Poruszycielka

Rossmann. Kolejka do kasy. Siedmiolatka mówi do nieco opieszałej w zakupach mamy: 

- Przepraszam Mamo, nie chciałabym być niemiła, ale czy mogłabyś się ruszyć? 

(Kindersztuba - poziom master)

piątek, 18 października 2013

Sekretariaty

Z cyklu: Studia to najfajniejszy okres w życiu #nafaktach #zżyciawzięte

Sekretariat Jedynej Dobrej Uczelni w tym kraju. Mamy dzisiaj 18 października. Rok akademicki rozpoczął się 1 października. Zajęcia odbywają się już od niemal trzech tygodni - to słowem przypomnienia.

Ja: Dzień dobry, jestem z II roku SUM i mój USOS* nadal jest zablokowany, więc nie mogę rejestrować się na zajęcia.

Pan z Sekretariatu otwiera na pulpicie miliony okienek, również takie z moim zdjęciem jakby podejrzewał, że to nie ja przyszłam, ale ktoś się pode mnie podszywa.

Pan z Sekretariatu: Ależ Pani jest na I roku SUM, bo ma Pani nierozliczony rok!

Ja: No właśnie! I nie mogę się rejestrować na zajęcia.

Pan z Sekretariatu uważnie wpatruje się w ekran - nagle jego wzrok natrafił na coś, czego szukał. W świetle ekranu odbija się satysfakcja. 

Pan z Sekretariatu: Ale Pani ma niezaliczony przedmiot! W takiej sytuacji ja nie mogę Pani rozliczyć roku.

Jestem zakłopotana, bo do tej pory byłam pewna, że wszystkie przedmioty mam zaliczone, ale dzielnie pytam:

Ja: A jaki to przedmiot?

Pan z Sekretariatu (z dumą w głosie): Język starocerkiewnosłowiański!

Ja: Proszę Pana, ale to jest przedmiot z mojego drugiego kierunku studiów.

(Niedowierzanie. Obustronne)

Pan z Sekretariatu: Ach, rzeczywiście... To ja jednak Panią wpiszę.

Kurtyna. Aplauz.






Słowem komentarza, Źródło: Sztuczne Fiołki


*USOS - narzędzie ucisku stosowane wobec studentów, wykładowców i wszystkich na UJ.

wtorek, 15 października 2013

Dyskryminacja

Z cyklu: Vucibatina jako mimowolny świadek rozmowy

Autobus MPK. Para dyskutuje o tym, że On się za mało rusza, tłusto je i w ogóle o siebie nie dba. Przegadują się. W pewnym momencie:

Ona: Jesteś na to za gruby!

On: Nie dyskryminuj mnie Kochanie.

Ona: To schudnij!

Ilustracja okolicznościowa, źródło: soup.io

piątek, 11 października 2013

Kaganiec oświaty

To dzięki niemu zawód nauczyciela był, jest i będzie piękny. Nie zniszczy go ani kolejna reforma oświaty, ani nowy klucz maturalny. To on utrwala najpiękniejsze wspomnienia ze szkolnej ławy. Odporny na zmieniające się pokolenia, niezależny od nowych metod nauczania i niezmiennie żywy. Panie i Panowie, sponsorem radości dzisiejszego wieczoru jest Humor z Zeszytów Szkolnych! 

Źródło: soup.io

Odpowiedź na pytanie o funkcję czasownika w tekście:

Te czasowniki pokazują dramatyczność aktualnej sytuacji na statku, groźba śmierci wyłania się z tych czasowników, aż można umrzeć.

Opis uczuć w wypracowaniu:

Przy uczuciach jest obecna śmierć, obłęd i groza.

To wywołuje u odbiorcy efekt śmierci.

Przymiotnik uwzniośla wycie wichru


Gdyby ktoś nie wiedział, to zdanie bez orzeczenia jest zdaniem epileptycznym (aż można dostać epilepsji!).

Definicja pojęcia "emigracja":

Emigracja to uciekanie się do używek czy innych środków.


I na koniec prawdziwa perła:

"Dziady" cz. III Adama Mickiewicza to literacki obraz marynaty młodzieży polskiej. (Miało być "martyrologii", jak udało mi się dowiedzieć.)

Wszystkie okazy zostały skolekcjonowane podczas kilku tygodni niesienia kagańca oświaty i nie były dotąd nigdzie publikowane. No, oprócz tych paru wypracowań.









 

poniedziałek, 7 października 2013

Rzeczy, których się nie mówi

Słowem można dużo. Można zranić, można rozbawić, można zmienić, można rozebrać. Wszystko zależy od sprawności mówiącego. Czasem jednak dochodzi do wielkiej niesprawności, która jest zwykle powodem towarzyskiej niestrawności.

źródło: soup.io

Oceniamy się nie tylko po wyglądzie i sposobie zachowania. Być może ocenianie po sposobie mówienia jest pewnym zawodowym zboczeniem, ale już po treści wypowiedzi społecznie przyjętą normą. Lubimy przypominać innym kiedy i co powiedzieli, zwłaszcza jeśli po czasie okazało się niewłaściwe. Czasami źle dobrane słowa lub wypowiedziane w złych okolicznościach potrafi ciągnąć się za właścicielem przez lata. Im sławniejszy mówiący, tym większą jego "złe słowo" zrobi karierę. 

Ale jest też druga strona medalu. 

Rzadko uważamy na słowa.  Nie pilnujemy ich. Uciekają nam. A potem dziwimy się, że ktoś na nas patrzy inaczej niż chcielibyśmy być postrzegani. Bronimy się prawem do własnego zdania, zasłaniamy szczerością, ale i tak wszyscy wiedzą, że...

Tymczasem jest na to bardzo prosty sposób. Wystarczy pamiętać o rzeczach, których się nie mówi. Chyba, że jesteśmy dr House'em - wtedy ta zasada nie obowiązuje.

Dlatego, jeżeli jesteśmy na ostatnim roku polonistyki i przychodzimy na zajęcia z krytyki literackiej, to na pytanie o ulubionego pisarza nie odpowiadamy: "Paulo Coelho". Nieważne, czy chcieliśmy być dowcipni, czy też po prostu lubimy Paulo. Już do końca tych zajęć będziemy "tym od Coelho", a chyba nie o to chodziło. Takich rzeczy po prostu się nie mówi.

 

piątek, 4 października 2013

PKP czyli...

O Przybytku Kolejowej Przygody słów kilka. Tutaj nic nie jest tak jak myślisz.


Źródło: soup.io

Słowo wstępne:
Odkąd PKP zostało podzielone na niewielką ilość mniejszych spółek (zaledwie kilkadziesiąt) w ramach różnych udogodnień i oszczędności, wprowadzony został również przewóz zastępczy autobusami.

Miejsce akcji: 
Katowice, Autobus zastępczy PKP

Autobus już niemal rusza, wpada do niego kobieta, nieco zziajana, pyta kierowcę:
- Przepraszam, dokąd jedzie ten autobus?
Na co kierowca z kamienną twarzą, głosem nieznoszącym sprzeciwu, odpowiedział:
- Proszę pani, to jest pociąg.

(Następnie wrzucił pierwszy bieg i ruszył.)

Kurtyna

P.S. Obrazek pozornie nie pasuje tematycznie do notki, ale żeby za pomocą trzech słów zamienić autobus w pociąg, to trzeba być magician!

niedziela, 22 września 2013

Polak (i Polka) zagranico

Pozwolę powtórzyć sobie za wszystkimi pogodynkami, radiowcami i prezenterami: mamy dzisiaj pierwszy dzień jesieni. Kończy się nie tylko lato, ale również "oficjalny" sezon urlopowy. Większość z nas swoje wakacje ma już za sobą. Czas więc na małe podsumowanie doświadczeń. Tym razem o nas z perspektywy, czyli co wiedzą i jak nas widzą zagranico. 

Źródło: soup.io

Wszystkiego, co poniżej proszę nie brać za bardzo serio - nie jest to poparte żadnymi badaniami czy oficjalnymi danymi. Nie ma również na celu utrwalania stereotypów. Ot, kilka obserwacji z życia wziętych.

Podróżując sobie po świecie można skonfrontować nie tylko własne wyobrażenia na temat innych państw i ludzi żyjących w innej kulturze, ale też poznać wyobrażenia pozostałych mieszkańców świata na temat nas samych. Często jest to dość zaskakujące, bywa źródłem komicznych sytuacji i zwykle nie niesie ze sobą nic złego. Jednocześnie są to doświadczenia bardzo cenne - pokazują nam jak bardzo czasami zapatrywanie na pewne sprawy różni się od rzeczywistości.

Sama wyróżniłam trzy wyobrażenia nt. Polski i Polaków, z którymi spotykałam się najczęściej:

1. Zimno. Zimniej. Najzimniej.

W wyobrażeniach większości Hiszpanów Polska to część Syberii. Zima trwa niemal cały rok, a niedźwiedzie biegają po ulicach.

Australijczycy goszczący u nas w ramach Couchsurfingu (w listopadzie) zapytali, czy to prawda, że już za kilka tygodni będzie tak zimno, że po wyjściu na zewnątrz będą zamarzać nam brwi, rzęsy i nosy( ?).

2. PRL

Niestety, w wyobrażeniach wielu obcokrajowców nadal mamy głęboki komunizm i nic u nas nie ma. Zwłaszcza ludzie starsi często tak myślą. Przykładem może być Chorwatka, które ostatni raz w Polsce była w '76 pojeździć na nartach na Kasprowym. Chwaliła bardzo urodę naszego kraju i gościnność ludzi, ale przez większą część rozmowy głęboko nam współczuła niedostatku, w którym musimy żyć. Cieszyła się też, że udało się nam "przedostać" na studia do Chorwacji i że chociaż tutaj trochę użyjemy.

3. Wódka

Wśród wszystkich napotkanych przedstawicieli obcych nacji panowało przekonanie, że jak Polak to pije tylko wódkę. A nawet wódki, bo jedna dla takiego to za mało.

Natomiast jeżeli chodzi o powszechnie rozpoznawanych Polaków i pierwszych, na których wskazują obcokrajowcy, są to:

Papież Jan Paweł II
Lech Wałęsa
Bracia Kaczyńscy (najczęściej w kontekście Katastrofy Smoleńskiej)

Tyle z moich obserwacji, a jak Wasze? Podobne czy może całkiem inne? Piszcie, bo bardzo jestem ciekawa!

wtorek, 17 września 2013

Nowy trend w sieciówkach: ludzie - prostokąty

Po licznych wiadomościach, kontrowersjach i oświadczynach, jakie swojego czasu wywołał, nadal wypominany mi przez niektórych, wpis dresowy, zajmowanie się fashion postanowiłam zostawić blogerkom modowym. Dziewczyny się na tym lepiej znają, wiedzą jak wygrać życie na wyprzedażach i co jest hot a co not, czy jak to się teraz mówi. Jednak ostatnie wyjście na zakupy w celu poszukiwania mojego uniform for new season (dla niewtajemniczonych i mężczyzn: wdziano, w którym chodzimy na okrągło, taki bezpieczny secik jak dres w Chorwacji) skłoniło mnie do napisania kolejnej szafiarskiej notki.

  
Żródło: soup.io

Co prawda nie szukałam butów, a kurtki, ale było całkiem podobnie. Nie ten kolor. Pomarszczone wszędzie gdzie się dało. Z jakimiś koralikami, świecidełkami albo czaszkami. Albo z zamkami wszędzie, tylko nie tam, gdzie powinny być. Cena z kosmosu. Ęę? A jak to się ubiera (gdzie jest otwór na głowę)? To ma być 36? Chyba 26, bo mieści mi się tylko jedna pierś - do połowy. I tak mniej więcej upłynęło mi tych kilka radosnych godzin. Kiedy znalazłam już kandydatkę spełniającą wszystkie najważniejsze kryteria i dość bliską ideału, przy kasie okazało się, że mam pewne problemy z kartą dokonaniem płatności (bez komentarza).

Zrezygnowana, postanowiłam się pocieszyć sukienką. Jakoś tak dziwnie się dzieję, że po cokolwiek nie szłabym na zakupy, wracam z sukienką. Ale wiecie - kiecka jest dobra na wszystko. Poza tym klasyczna czarna dzianina z popularnej sieciówki o wielowariantowej nazwie ("haem", "hm", "ejczendem", "ejczundem", "him", "haiem") zawsze się przyda. Przekonana tymi argumentami, całkiem zadowolona z siebie wróciłam do mieszkania.

Przymierzyłam sukienkę. Wszystkiemu przyglądała się A. i postanowiła skomentować:
 - W sumie fajna, ale wiesz wyglądasz trochę jak klocek.

Potem A. sama postanowiła przymierzyć sukienkę. Przeglądając się w lustrze, powiedziała:
- No i popatrz! Na kogo oni szyją ubrania w tych sieciówkach! No na ludzi - prostokąty.

niedziela, 15 września 2013

Split

Świat wydaje się ogromny. Tyle pięknych miejsc, nadal nieodkrytych jeszcze zakątków. Czasami odnoszę wrażenie, że objęcie umysłem tej całości jest niemożliwe. Ale mimo tego ogromu, tej wielości i różnorodności, udaje się nam znaleźć "swoje miejsce na Ziemi". Jest to uczucie rzadkie, niezwykłe, często niespodziewane. Przyjeżdżamy gdzieś jak do wielu miejsc wcześniej, zachwycamy się widokami, poznajemy kulturę, próbujemy lokalnych potraw i nagle czujemy "to coś". I od tej pory to jest nasze miejsce. Dla mnie jest to Split.

Żeby zrobić to zdjęcie, wstałam bardzo wcześnie rano. Prób było kilkanaście, a może kilkadziesiąt - żadne się w sumie nie udało.Ale i tak jest to jedno z moich ulubionych zdjęć. A ten maleńki punkt na wodzie to pan pływający kajakiem w sobotni poranek.

O stolicy Dalmacji chciałam napisać już wielokrotnie. Przygotowywałam informacje turystyczne na temat Splitu, bo jest to destynacja bardzo popularna. Chciałam opisać zabytki, plaże, gdzie zjeść, gdzie się wybrać. Ale z tego zrezygnowałam. W końcu piszę o Splicie dzisiaj, notkę całkowicie niepodróżniczą, ale za to bardziej osobistą niż wszystkie inne na tym blogu. To tam zaczął się tak naprawdę mój Erasmus i dzisiaj w taki sposób chciałabym jakoś symbolicznie zamknąć ten etap - myślami wracając właśnie do Splitu.

Rok temu - wrzesień 2012

W Splicie byłam już kilkukrotnie, więc kiedy dowiedziałam się, że właśnie tam będzie organizowany kurs językowy, od razu wiedziałam, że chcę jechać. Bo czy jest lepszy sposób na pierwszy jesienny miesiąc niż przedłużenie lata w Dalmacji? (To jest pytanie retoryczne.)

Po przyjeździe byłam jednak trochę rozczarowana. Stan akademika mocno odbiegał od tego, czego się spodziewałam, nikogo nie znałam. W Polsce zostawiłam kilka niedomkniętych spraw i tak jakoś całościowo było średnio. Trzy i pół tygodnia później wsiadałam do autokaru do Krakowa wiedząc, że spędziłam jeden z najlepszych miesięcy mojego życia. Może nawet najlepszy.

Był to miesiąc pełny wrażeń. Małych podróży. Ludzi, którzy od razu znaleźli wspólny język i po kilku dniach spędzali ze sobą czas, jak starzy przyjaciele. Codziennych małych radości. Wielu niezapomnianych imprez. Leniwych popołudni. Wielkich uczuć. Długich kąpieli w morzu. Śniadań z widokiem na morze i wieczorów z butelką wina nad jego brzegiem. Zachodów słońca. Czas dziecięcej beztroski. Wspólnego gotowania. Świetnej zabawy. Nocnych rozmów. Dużych przygód. Nowych doświadczeń. Lokalnych smaków. Spełnionych marzeń. Chwil tak ulotnych, że nie sposób ich opisać.

Te pojedyncze elementy złożyły się na jeden - inspirację. Wszystkie sprawy, niepokoje i zmartwienia gdzieś przy tym wszystkim wymiękły. Miałam swoje "jedz, módl się, kochaj" w miesiąc.

Nigdy jeszcze nie było mi tak ciężko wracać do domu. Zwykle po pewnym czasie podróży gdzieś tam moje myśli w jego kierunku same uciekają, tym razem tak nie było. Kiedy autokar się spóźniał, już miałam nadzieję, że może uda mi się zostać choć dzień dłużej. Ale jednak przyjechał. Wsiadłam, a tam pełno cebulaczków po ostatnim turnusie i przy nie ostatnim kielonku na drogę. Z jednym z nich miałam dzielić siedzenie w autokarze, więc jedynym moim planem było jak najszybciej włączyć muzykę i zasnąć. Ale nagle za sprawą dziwnego zbiegu okoliczności, dostałam nowego towarzysza podróży - chłopaka, który wracał z żagli. Przegadaliśmy całe trzynaście godzin podróży, dzieląc się przeżyciami, żartami, muzyką. Jakbyśmy znali się od lat. Było to spotkanie osobliwe i przemiłe. Idealne zakończenie miesiąca w Splicie.

Mimo, że bardzo tego chciałam, nie udało mi się odwiedzić Splitu choć na kilka dni przed powrotem z Erasmusa. Ale wiem, że jeszcze nie jeden raz się zobaczymy i bardzo na to czekam. W końcu to moje miejsce.

A Wy znaleźliście już swoje? Bardzo Wam tego życzę.



sobota, 14 września 2013

Bagaż podręczny (II)

Dzisiaj kontynuacja tego, co było wczoraj. Tym samym jest to przedostatnia z notek poświęconych Erasmusowi, takie moje osobiste podsumowanie tych szczególnych kilku miesięcy. Pora wrócić już tak na dobre, a nie tylko ciałem. Tytułowy Bagaż podręczny jest więc również rodzajem przepustki do pozornie starej (pozornie, bo coraz częściej przekonuję się, że jednak zupełnie nowej) rzeczywistości.

Jedna z zagrzebskich uliczek

Życzliwość
Podróż jest jedną z takich sytuacji, kiedy bardzo często jesteśmy "skazani" na innych ludzi. A to GPS jednak pobłądził, a to nie wiemy do jakiego tramwaju wsiąść i trzeba zapytać, a to stacje benzynowe zamknięte, a trzeba zatankować. Albo bankomat wciągnął naszą kartę. Niezależnie ile map byśmy ze sobą nie wzięli, ilu przewodników byśmy nie przeczytali i tak najczęściej będziemy potrzebowali pomocy kogoś innego. Na szczęście podróż oprócz tego, że wystawia nas na te różne przygody, skutkiem których jesteśmy w jakiś sposób od kogoś zależni lub potrzebujemy pomocnej dłoni, to ewentualne trudności wynagradza nam przywróceniem wiary w ludzką życzliwość. Mam w pamięci niezliczoną ilość przykładów na to, jak ktoś mi bezinteresownie pomógł, bo się zgubiłam, bo byłam obca, bo nie wiedziałam co i jak. Najczęściej były to drobne gesty, małe wskazówki, ale to właśnie one sprawiają, że ilekroć wracam z jakiegoś wyjazdu, to oprócz radości z zobaczenia nowych miejsc i spotkania się z czymś dotąd nieznanym, mam w sobie takie miłe wewnętrzne ciepło zbudowane na przeświadczeniu: "Kurczę, ten świat jednak jest dobry!". Co ciekawe, im wyjazd ma bardziej ograniczony budżet (autostop, couchsurfing), tym tej życzliwości doświadcza się więcej, a może po prostu liczniejsze są ku niej okazje. Tak czy inaczej nic nie dodaje tak energii jak drobne gesty ludzkiej życzliwości. To jest takie proste, a jednocześnie wspaniałe, że aż żal nie korzystać z tego na co dzień! Mimo, że podróż z Sarajewa była jedną z najgorszych przejażdżek autobusem w moim życiu, to dzisiaj już prawie tego nie pamiętam. Zostało mi za to przemiłe wspomnienie kawy wypitej w czasie 15 minutowego postoju, na którą zaprosiła nas podróżująca na siedzeniu obok Chorwatka. Zaproponowała to tak po prostu, bo zobaczyła obcy paszport, pomyślała, że może nam niewygodnie i nieprzyjemnie, a kawa dobrze nam zrobi. W życzliwości potrzeba niewiele, by wyprodukować bardzo wiele dobrego, dlatego produkujmy :)

Dom na plecach

Idea "domu na plecach" została zainspirowana bardzo dawno temu poczynaniami grupy małych stworzeń nazywanych ślimakami. Pomysł ten szybko podchwycili ludzie i w ten sposób narodził się backpacking, czyli podróżowanie z plecakiem. W skrócie polega to na tym, że wszystko co mam, niosę na własnych plecach. Muszę przyznać, że jest to rodzaj podróżowania, który szczególnie mnie pociąga. Totalny minimalizm, maksymalne ograniczenie własnych potrzeb i podejście w 100% praktyczne ( no może w 99%, bo jedną sukienkę to zawsze trzeba mieć, chociaż w sumie to też rodzaj praktycyzmu). Uwielbiam czuć ciężar plecaka, paradoksalnie nic nie daje mi poczucia takiej niezależności i wolności. Mimo, że na co dzień tworzę wokół siebie raczej twórczy chaos (no jestem bałaganiarą po prostu), w plecaku zawsze wszystko mam uporządkowane. Kiedy odpinam zamek i sięgam do konkretnej kieszeni, zawsze wiem, co w niej znajdę. Nie ma fajniejszego uczucia niż założenie świeżo spakowanego plecaka na ramiona na początku wyjazdu i zdjęcie go w momencie największego spocenia zmęczenia w celu oparcia się na nim.

Chciałabym umieć spakować kiedyś "całe życie" do jednego dużego plecaka. Tak ograniczyć ilość tego, co najpotrzebniejsze, żeby właśnie tyle zajęło. Jest mi do tego jeszcze bardzo, bardzo daleko, ale robię postępy - z każdą podróżą, wyjazdem potrzebuję mniej rzeczy, ale o tym już w następnym punkcie.

Bez - przedmiotowość

Jest takie ćwiczenie, które polega na tym, że uczestniczy otrzymują instrukcję, w której jest napisane, że mają sobie wyobrazić, że w ciągu 30 min muszą opuścić swój dom i nie wiadomo, czy kiedyś do niego wrócą. Ich zadaniem jest zabrać to, co wydaje im się najważniejsze i uzasadnić swój wybór. Zawsze miałam problem z tym ćwiczeniem, a tu bęc, może nie tak dramatycznie, ale musiałam dokonać takich małych wyborów. Bywam sentymentalna i przywiązuje się czasami do różnych dziwnych rzeczy, dlatego przedmioty mają dla mnie znaczenie. Ale wydaje mi się, że nie tylko ja jedna. Za sprawą zmysłów już chyba tak mamy, że jak coś możemy pomacać, zobaczyć czy powąchać, jak jest materialne, to łatwiej nam dzięki temu przywoływać różne wspomnienia, chwile, które inaczej musielibyśmy utrzymywać wyłącznie siłą umysłu. Wyjazd zmusił mnie do zostawienia jednak w domu kilku przedmiotów, z którymi bardzo nie lubię rozstawać się na dłużej, czyli zawsze do tej pory miałam je tam, gdzie mieszkałam. Nie było tego dużo, ale i tak wożenie tego tam i z powrotem byłoby problematyczne, więc jednak zostawiłam na "bezpieczne przechowanie". Kiedy wróciłam okazało się, że może jednak te przedmioty nie są aż takie ważne. Nadal je bardzo lubię i fajnie, że są, ale to "przywiązanie" mi przeszło. Zrozumiałam, że są tylko symbolami pewnych przeżyć i same w sobie nie mają wartości.

Ponieważ ubrania to w sumie też przedmioty, więc również zaliczają się do tego podpunktu. Miałam z tym dość duży problem, bo mam małą słabość do zawartości mojej szafy. Wyjazd nauczył mnie jednego: niezależnie czy pojechałabym tam na pół roku, czy na trzy lata, należało wziąć tylko te ulubione, całkowicie niezastąpione, w których chodzi się latami aż do zdarcia, a potem szuka po sklepach czegoś identycznego. Wszystkie pozostałe były zbędnym balastem.

Spontaniczność

Kilka lat temu byłam osobą, która uwielbiała planować. Jeżeli nie miałam czegoś poukładanego w głowie w punktach z datą realizacji, to wydawało mi się, że cały świat legnie w gruzach, a ja zostanę nimi przywalona. Potem okazało się, że jednak bez planu szczegółowego też można żyć i nawet lepiej to wychodzi. Nie mówię, że nagle liczy się tylko szaleństwo i hej, przecież nie myślmy o tym, co będzie jutro, tylko żyjmy chwilą. Ale nauczyłam się, że często decyzje podejmowane spontanicznie przynoszą nam to, co najlepsze. Wyjazd poniekąd wymusił na mnie dużą elastyczność i umiejętność podejmowania szybkich decyzji. I wiecie co, jest mi bez tej mojej "listy zadań" dużo lepiej, nagle tyle spraw stało się prostszych. Bardzo polecam.


I tak chyba w końcu mój Bagaż podręczny jest gotowy. Ale może ktoś z Was ma zupełnie inny albo dorzuciłby coś do mojego?

piątek, 13 września 2013

Bagaż podręczny (I)

Miałam mały problem z tytułem dla tej notki, dość długo nad nim myślałam i nawet z tego, na który się zdecydowałam, nie jestem do końca zadowolona. Na początku chciałam coś o "lekcjach życia", potem myślałam o "bagażu doświadczeń", ale wydaje mi się, że to określenie ma jakieś negatywne skojarzenia. W końcu wybrałam "bagaż podręczny" (choć nadal zastanawiam się, czy nie lepszy byłby "bagaż podręcznych doświadczeń"...). Tak czy inaczej, chodzi o to, jaki życiowy bagaż przywiozłam z Chorwacji. A nazwałam go podręcznym, bo to takie małe - wielkie mądrości, których mnie ta podróż nauczyła i bez których nie chciałabym się już nigdzie ruszać, nawet za próg własnego mieszkania. 

 Dolac, 1.07.2013 - dzień, w którym Chorwacja weszła do Unii Europejskiej

Niektóre z moich spostrzeżeń, to takie banalne "wielkie mądrości", które można przeczytać w co drugiej książce i zobaczyć przed napisami końcowymi wielu filmów. Ale przyłożone do własnego życia, mimo, że nadal trywialne, nagle sprawiają, że sprawy się zmieniają, że na pewne rzeczy zaczyna się patrzeć inaczej. Życie staje się lżejsze, problemy łatwiejsze do ogarnięcia, a relacje międzyludzkie nagle przestają być niekończącą się łamigłówką. Ale niektóre z tych "myśli" to również zwykłe obserwacje natury praktycznej;)

Kolejność jest przypadkowa: tak jak sobie je przypominam, tak je wypisuję.

3 miesiące

Według mnie właśnie tyle trwa "przyzwyczajanie się do wszystkiego". To nie pierwsze dni są krytyczne, ale całe trzy miesiące. Tyle czasu zajęła mi pełna adaptacja, pełne zadomowienie i odnalezienie się w nowym miejscu. Z tymi pierwszymi kilkoma dniami to jakaś ściema - przez pierwszy tydzień byłam tak spięta tym, żeby wszystko pozałatwiać, zajęta poznawaniem nieskończonej ilości nowych ludzi i rozpakowywaniem się, że nawet nie zauważyłam, że jestem w całkiem nowej dla siebie rzeczywistości. Potem stopniowo zaczęło to do mnie docierać i momentami mnie przerażać. A po 3 miesiącach byłam jak u siebie. Nie chcę mówić, że po 3 miesiącach mogę mieszkać wszędzie, bo nadal znacznie większej części świata nie odwiedziłam, ale wydaje mi się, że jeżeli gdzieś wytrzymam 3 miesiące i nie będę nieszczęśliwa, to znaczy, że mogę tam zostać nawet na zawsze.


Samosia

W znakomitej większości sytuacji można poradzić sobie całkowicie samemu. Oczywiście, z przyjaciółmi jest dużo łatwiej przeżywać trudności i cieszyć się z sukcesów. Ogólnie jestem raczej za dzieleniem się przeżyciami i otwieraniem się przed ludźmi, ale wyjazd uświadomił mi, że bez tego też się da. Jednocześnie ludzi naprawdę niezastąpionych, niezbędnych nam w życiu naprawdę jest tylko kilku.

Zmiana

Nawet jeżeli z całych sił chcemy coś zatrzymać, to zmiana jest nieuchronna. Większość decyzji życiowych, które nieco zmieniają naszą rzeczywistość (jak np. dłuższy wyjazd) nie stanowią przyczyny zmiany, a są tylko takimi katalizatorami. Nie ma sensu mówienie sobie "gdybym nie wyjechała, to coś tam...". To i tak by się stało, może trochę później, może inaczej. Ale zmiana i tak by nastąpiła. Jednocześnie to, co jest prawdziwe, zawsze dostosowuje się do zmiany i do nas wraca, choć może początkowo w nieco innej postaci.
Na żadnym innym przykładzie nie widać tego tak, jak na relacjach międzyludzkich. Te, które są naprawdę ważne, przetrwają - niezależnie, co się wydarzy i jak daleko się to wydarzy. Te kontakty, które się urywają, no cóż... Takie jest życie, a na ich miejscu szybko pojawią się nowe.

Powoli znaczy lepiej

Wmawia się nam, że należy cenić swój czas. Jest na to nawet całkiem sporo powiedzeń. Ale to docenianie własnego czasu najczęściej jest rozumiane w kontekście zysku i pośpiechu. A co robimy z tym niby zaoszczędzonym czasem?
W Chorwacji żyje się wolniej. Czas traktuje się swobodniej, ulicami chodzi się mniejszymi krokami, nikt nie biegnie do tramwaju - przecież będzie następny. Czas w kolejkach upływa na przyjemnych rozmowach, a nie na nerwowym stukaniu nogą i przewracaniu oczami. Tam nie ma czasu na pośpiech.


Kawa

Kawa ma być mocna i delikatna. Podana bez szklanki chłodnej wody lub pita w biegu z papierowego kubka nie ma prawa bytu. A najlepsza jest wtedy, kiedy pije się ją w towarzystwie, przez kilka godzin z twarzą zwróconą do słońca.

Być otwartym

W tym rejonie Europy, które udało mi się odwiedzić, ludzie są znacznie bardziej otwarci, chętniej ze sobą rozmawiają i dzielą się wszystkim. Energiczna gestykulacja jest nieodłącznym elementem rozmowy, a w języku nie brakuje wyrażeń podkreślających emocje. Te z kolei są zawsze na wierzchu, czasami może nawet biorą górę, ale jest to wszystko przede wszystkim bardzo szczere.
Mam wrażenie, że w Polsce jesteśmy przyzwyczajeni do przyjmowania wszystkiego "na chłodno", z odpowiednim dystansem i powściągliwością. Tak nakazuje dobre wychowanie. Tymczasem odrobina południowego temperamentu niejednokrotnie daje to poczucie, że druga osoba naprawdę nas rozumie. Nawet jeżeli dwie osoby się denerwują i otwarcie wyrażają swoją złość, to często łatwiej im znaleźć porozumienie, bo niczego nie tłumią w sobie.

Druga sprawa to otwartość wobec obcych. W Polsce niemal niewyobrażalne jest odezwanie się w tramwaju do kogoś obcego, właściwie zdarza się chyba tylko w trzech sytuacjach a) podrywu, b) ktoś jest samotny (najczęściej starsza osoba) i chce porozmawiać, c) dzielenia się ze światem swoją wizją dziejów (najczęściej odbierani jako wariaci). Natomiast na Bałkanach to najzupełniej normalne, tam każdy w czasie jazdy autobusem jest nam gotowy streścić swoje życie, porozmawiać o aktualnych problemach politycznych lub wypytać o nasze samopoczucie, rodzinę i plany na wakacje. I to wcale nie jest wścibskie. To zwykła ludzka życzliwość, chęć nawiązania tego podstawowego kontaktu jakim jest rozmowa. Nie ma w tym nic krępującego, jesteśmy z tego samego gatunku, rozmawiajmy ze sobą :)



Żeby nie było za dużo na raz i nie przekroczyło przepisowych 10 kilo bagażu podręcznego, będzie w porcjach. Jutro następna, a na teraz: smacznego!




czwartek, 12 września 2013

Post - Erasmus Depression

Przez ostatnie dwa miesiące jakieś kilkadziesiąt razy zapytano mnie: "I jak tam po powrocie? Ciężko, co?" A ja na to ku zaskoczeniu wszystkich : "O dziwo, wcale nie. Dobrze było być tam, dobrze jest wrócić. Jest lato, są wakacje, fajnie jest." Już wydawało się, że ten etap mnie ominie.  A tu całkowicie niespodziewanie, podstępnie, ale w końcu mnie dopadła.


W jednym z odcinków Grey's Anatomy nieśmiertelna Meredith Grey (mój prywatny Paulo Coelho) mówi: "Kiedy coś się zaczyna, zazwyczaj nie masz pojęcia, jak się skończy. Dom, który miałeś sprzedać, staje się twoim domem. Lokatorzy, który tam mieszkali, stają się twoją rodziną. A jednonocna przygoda, którą chciałeś zapomnieć, staje się miłością twojego życia." Podobnie rzecz ma się z Erasmusem. Przyjeżdżamy zupełnie obcy, do nowego miasta, ba, do nowego państwa. Nic nie wiemy, nikogo nie znamy, czasami niczego nie potrafimy się dowiedzieć. Nasze umiejętności interpersonalne (w końcu trzeba się ze wszystkimi poznać) i adaptacyjne (w końcu trzeba się zadomowić) osiągają w zaledwie kilka dni swoje maksimum. Jesteśmy oszołomieni, lekko zagubieni, dość mocno poddenerwowani.

Kilka miesięcy później.

Obce miasto stało się naszym miastem, przestaliśmy być przyjezdnymi, zaczęliśmy się czuć jak u siebie. Obcy ludzie stali się "doraźnymi przyjaciółmi", których będziemy pamiętać nie tylko za sprawą wspólnych zdjęć. Teraz jak tak myślę, to najbardziej chyba ze względu na wspólne przeżycia i nierozerwalnie z nimi związane "hasełka". Jak powszechnie wiadomo wśród bliskich przyjaciół, dobrych znajomych i ludzi, którzy często i chętnie spędzają razem czas, po różnych wspólnych chwilach pozostają wspomnienia i tak zwane "teksty, tekściki". Potem wystarczy jedno słowo, małe skojarzenie, delikatna sugestia i jak za dotknięciem czarodziejskiej różdżki cofamy się w czasie, zazwyczaj pełni śmiechu i radości. Tego chyba brakuje mi najbardziej. Można w kółko opowiadać o tym, jak było świetnie, ile się przeżyło i zobaczyło (w sumie powinnam się cieszyć, że ktoś ma ochotę mnie słuchać), ale nic nie zastąpi tej nici porozumienia, którą dają tylko wspólne przeżycia. A w te Erasmus obfituje.


Mądrzejsi i bardziej doświadczeni, którzy mają już depresją popowrotną za sobą, powiedzieli mi, że to normalne, że w końcu minie, że przestaje boleć. Wiecie, będzie dobrze, czas goi rany i tak dalej. I ja staram się im wierzyć, ale mamo, ja chcę z powrotem!

Pogrążona w rozpaczy, tonąc w morzu łez, dzisiaj jestem w stanie jedynie przeglądać zdjęcia (chlipiąc) i popijać rakiję melisę. Ale od jutra planuję wziąć się dzielnie w garść i napisać, czego się tam właściwie nauczyłam i czy Erasmus zasługuje na nazwę Lifelong Learning Programme. A póki co, idę po chusteczkę, a nawet chusteczki.

P.S. Nie zapomniałam o notce ze Splitu, będzie w sobotę. Opóźnienie spowodowane jest chwilowym brakiem dostępu do zdjęć.

niedziela, 8 września 2013

Jak Twoje życie może zmienić się przez rok

 8 września 2012:



Zatoczka w miejscowości Stobreč, 6 km od Splitu

8 września 2013:

Nauka i ja, ja i nauka (No dobra, jest to zdjęcie archiwalne, ale oddaje mój obecny stan)
Spójrz na zdjęcie numer jeden. Teraz spójrz na zdjęcie numer dwa. A teraz jeszcze raz na zdjęcie numer jeden i znowu na numer dwa, i przypomnij mi, dlaczego poszłam  na studia?

Ponieważ sprawy uczelniane nadal zaprzątają mi każdą chwilę, spędzają sen z powiek i tak dalej i tym podobne, to dzisiaj tylko krótko i szybko.

Pierwsze zdjęcie przedstawia wrzesień w Chorwacji - kto jeszcze nie był na wakacjach, niech się szybko pakuje! Majówka nad ciepłym morzem jest bardzo fajna, wakacji nad Adriatykiem nikomu rekomendować nie trzeba, ale nie ma lepszego czasu na odwiedzenie Dalmacji niż wrzesień. Turystów jak na lekarstwo, ceny nawet o 50% niższe, temperatura nadal w okolicach 30 stopni (ale już bez wielkich upałów), a woda w morzu najlepsza, bo nagrzana wszystkimi promieniami letniego słońca...

Kolejne argumenty podam Wam (a mam ich jeszcze kilka) jak tylko uporam się ze sprawami studenckimi, napiszę też dlaczego Split jest moim ukochanym chorwackim miastem i jak spędziłam tam jeden z najlepszych miesięcy mojego życia. A póki co, ciao!


niedziela, 1 września 2013

Etap zaprzeczenia

W psychologii często mówi się o pięciu etapach żałoby, które przechodzi każdy człowiek przeżywający dużą stratę. Najczęściej odnosi się to do śmierci, ale znajduje również zastosowanie jako tłumaczenie dla ludzkich zachowań związanych z trudnymi sytuacjami, takimi jak: utrata bliskiej osoby, informacja o ciężkiej chorobie czy rozwód. 

Jak się jednak okazuje, teoria "5 etapów" ma swoje przełożenie również w nieco mniej ekstremalnych sytuacjach (choć nadal strasznych!), takich jak na przykład sesja poprawkowa występująca również pod nazwą Kampania Wrześniowa.

Etap I - szok i zaprzeczenie
 Rys. 1
Zwykle jest to etap najdłuższy.

"Boże, nie wierzę, że nie zdałem", "Co za stary pryk [wersja ocenzurowana], żle to ocenił!", "To niesprawiedliwie", "A przecież tyle się uczyłem", "Rzucam te studia!"

Mocno nacechowanym emocjonalnie wypowiedziom często towarzyszy tupanie nogą, machanie środkowym palcem oraz nadużywanie alkoholu. Co wrażliwsi płaczą.

 Na tym etapie zwykle nie przyjmujemy do wiadomości, że nie zdaliśmy egzaminu. Potem jednak widzimy na czerwono w usosie* NZAL lub 2 i już wiemy, że czeka nas wrzesień. Ale kto by się martwił, gdzie tam do września - przed nami całe dwa miesiące chlania i imprezowania wypoczynku i wycieczek krajoznawczych. 
Etap II - gniew
Rys. 2

W tej fazie powielamy wcześniejsze wypowiedzi i zachowania, ale robimy to głośniej i żywiej. Częściej pojawiają się również wyrażenia pokroju "stary pryk". Co wrażliwsi przestają płakać, teraz są źli na samych siebie.

Jest to okres szczególnie niebezpieczny dla otoczenia, objawy nasilają się od połowy sierpnia, kiedy wszyscy nadal piją zwiedzają, a my zaczynamy kojarzyć, że dziewiątym miesiącem w kalendarzu jest wrzesień,

III Etap - targowanie się (negocjacje)

Rys. 3

Faza najbardziej skomplikowana, bo realizowana na dwa sposoby. Pierwszy z nich to negocjacje z samym sobą, przykłady poniżej.

"Jak przeczytam jeszcze jedną stronę to zjem żelka. No dobra, całą paczkę", "Trzeba czekać do pełnej godziny, kto to widział tak zaczynać naukę o 14:37", "Jak się nauczę to dasz mi buzi?".

Co wrażliwsi na tym etapie obiecują sobie: "Jak zdam, to już nigdy nic nie odłożę na ostatnią chwilę" lub (bardziej desperacko) "Mamo, ratuj! Będę się uczyć systematycznie, przysięgam!"

Jeżeli chodzi o drugi ze sposobów realizacji, to jest on lepiej znany pod nazwą PanDa 3: Koszmar powraca i ma miejsce w czasie właściwych negocjacji egzaminacyjnych. (Rysunek instruktażowy poniżej, Rys. 4). 
 Rys. 4

Etap IV - depresja

 
Rys. 5
Ta faza ma to do siebie, że zwykle częściowo towarzyszy wszystkim pozostałym. Szczególnie nasila się kilkanaście godzin przed egzaminem. Towarzyszy jej silny stres, nadmierne spożywanie kawy i innych napojów zawierających kofeinę oraz narastająca panika. Charakterystycznym odruchem jest nerwowe kartkowanie wszystkich dostępnych w domu książek.

"Boże, ja tego w życiu nie zdam!"

Co wrażliwsi biorą kąpiel w wannie. Z suszarką.

Etap V - akceptacja


Rys. 5

Weszliśmy już do sali. Nie ma odwrotu. Starcie gigantów czas zacząć.


*USOS - największy wróg przyjaciel studenta na Uniwersytecie Jagiellońskim

sobota, 31 sierpnia 2013

Lato! Lato?

Od kilku dni wszyscy mówią i piszą o końcu lata, że to już, zaraz, natychmiast. Że wrzesień, szkoła, jesień. Że zimno, trzeba wyciągać kurtki, odkręcić kaloryfery. I niestety mają rację. Nawet jeżeli pocieszamy się, że jeszcze przecież "babie lato" przed nami, że jeszcze kilka ładnych ciepłych dni na pewno będzie, no i ta polska złota jesień... Możemy sobie tak pitu pitu, ale jedno jest pewne -  cieplej już nie będzie, a zima w tym kraju trwa pół roku. I co z tym zrobimy?

                                                                       Zdjęcie pochodzi z serwisu soup.io

Temperaturę raczej ciężko podnieść, to znaczy można podkręcić kaloryferek albo nahajcować w kominku, ewentualnie wygrzewać się pod kołderką. Ale pomykanie po mieszkaniu w szortach i koszulce, to jednak nie to samo co letnia sukienka i japonki na co dzień. Wiedzą to i Panie, i Panowie (tak, sezon krótkich spódniczek powoli się kończy, zaczyna się przykry okres wielkich swetrów). Nie wiem jak Wy, ale ja jestem raczej z tych, co hołdują zasadzie, że lepiej nie mieć się z czego rozebrać niż nie mieć się w co ubrać, więc letniego ciepełka będzie mi wyjątkowo brakowało. Ale na szczęście lato to nie tylko +30 (no dobra, w Polsce może + 22).

Lato to również wakacje, gofry, kukurydza, wyjazdy, imprezy, ogniska, letnie hity, koncerty, lody, kino pod gołym niebem, wypady rowerowe... I cokolwiek jeszcze Wam się z latem kojarzy! Być może urok danej pory roku w dużej mierze polega na tym,  że konkretne czynności, przyjemności i niecodzienności przypisujemy właśnie jej. Na przykład ja jako mały brzdąc byłam przekonana, że lody można jeść tylko latem, więc oczywiście każda "pierwsza w tym roku" gałka była wyborna! Nie mam też wątpliwości, że możliwość jedzenia lodów również zimą to jeden z największych przywilejów dorosłych!

Ale przyjrzyjmy się pozostałym punktom z listy:
gofry - nie ma co, latem ze świeżymi owocami najlepsze, ale coś czuję, że do gorącej czekolady w listopadzie też się sprawdzą,
kukurydza - ugotować zawsze se można! A jak nie, to w kfc mają całorocznie,
wyjazdy - na szczęście wyjeżdżać można nie tylko latem, po prostu zimą należy się kierować "tam, gdzie cieplej",
imprezy - a co to weekendy w kalendarzu pojawiają się tylko w lipcu i sierpniu?
ognisko - z tym może być zimą ciężko, przyznaję. Bo jednak zimne ognie to słaby substytut,
letnie hity - może nie usłyszymy ich na plaży w Sopocie, ale we własnym mieszkaniu, czemu nie? Poza tym za niedługo zastąpi je "Last Christmas" i też będzie fajnie,
koncerty - festiwali nie będzie, ale za to kameralnych koncertów więcej - lubię to! 
lody - już tłumaczyłam, 
kino pod gołym niebem - no niestety zimą nic z tego, ale za to można zaprosić kilku znajomych, skombinować rzutnik, odmalować ścianę i voila! 
wypady rowerowe - kto by myślał o rowerze, kiedy są narty <3

Jak widać z przetrzymywaniem lata nie jest tak źle i można mieć go odrobinę cały rok. A jak tam Wasze patenty na lato w środku zimy? Przygotowane?

środa, 28 sierpnia 2013

Karta wróciła do właścicielki! Uratował ją język.

Dzisiaj, tak jak obiecałam, kontynuuję wczorajszą historię, bo jest ona świetnym punktem wyjścia dla pewnych moich spostrzeżeń, którymi chciałam podzielić się z Wami już od dłuższego czasu.

Kiedy już otrząsnęłam się z pierwszego szoku i uruchomiłam te zwoje mózgowe, które nie zostały przegrzane, szybko pobiegłam do góry budynku, gdzie znajdował się bank zarządzający bankomatem - zżeraczem. Tam wzięłam numerek, ustawiłam się w kolejce i z niecierpliwością czekałam. Chyba było widać, że się denerwuję, bo miła starsza Chorwatka siedząca obok mnie, zaczęła mnie pocieszać, że kolejka szybko leci i mam się nie martwić. Zapytała też, co takiego się stało. Opowiedziałam jej szybko historię o mojej wsysniętej karcie, a ona się na to serdecznie roześmiała i powiedziała, że dwa tygodnie miała to samo i mam się nie przejmować, bo na pewno mi kartę oddadzą. Nieco dodała mi tym otuchy, bo po pierwsze to zawsze miło wiedzieć, że nie tylko ja jestem takim matołkiem, a po drugie, że może jednak będę miała za co kupić bilet powrotny.

Pani przy okienku ze spokojem wysłuchała moich wyjaśnień i zanim wykonała telefon, zapytała mnie czy jestem turystką czy może mieszkam w Rijece. Potem zadzwoniła i opowiadając swojemu koledze, co się stało, na końcu dodała: "Ach, i ta pani mówi po chorwacku, także wiesz". Ja jeszcze wtedy nie wiedziałam, co miało oznaczać tajemnicze "także wiesz". Dowiedziałam się za to, że mam zejść na dół i tam już dowiem się, co dalej.

Na dole, zaraz obok tego całego bankomatu stał sympatyczny pracownik banku i trzymał moją kartę! Jednak nie wręczył mi jej tak od razu. Rozmowę zaczął od tego, że słyszał, że znam chorwacki, więc musimy chwilę porozmawiać. Wyjaśnił mi, że normalnie wszystkie karty turystów, które w ten czy inny sposób zostają "połknięte" przez bankomat, dopiero pod koniec sezonu są wysyłane do krajów i banków właścicieli, gdzie najczęściej są niszczone. Cała procedura jest dość skomplikowana i związana z licznymi zabezpieczeniami przez kradzieżą. Ale dla mnie pan zechciał zrobić wyjątek, stwierdził, że odda mi ją na lijepe oči i hrvatski jezik. Potem, kiedy miałam już kartę w portfelu, jeszcze chwilę rozmawialiśmy, ponieważ pan ponad 20 late temu był w Polsce. Niestety nie pamiętał nazwy miejscowości, ale wspólnymi siłami ustaliśmy, że najprawdopodobniej był to Cieszyn.

Na podstawie tej krótkiej historii z życia wziętej można wysnuć dwa główne wnioski:
1. Jestem straszną fujarką (ale może kiedyś znajdą na to tabletki, wciąż na to liczę!).
2. Warto uczyć się języków obcych.

Gdyby nie chorwacki, prawdopodobnie zostałabym potraktowana jak każdy inny turysta, czyli uprzejmie, ale swojej karty szybko bym nie zobaczyła. Nie mówię, że każdy, kto jedzie do Chorwacji powinien od razu uczyć się języka, ale warto mieć ze sobą chociaż małe rozmówki (wydatek zaledwie kilku złotych) i opanować kilka podstawowych zwrotów. Jasne, że cudów tym nie zdziałamy, ale ludzie naprawdę patrzą na nas zupełnie inaczej, kiedy próbujemy mówić ich językiem. Automatycznie stajemy się im bliżsi i zawsze jest to doceniane! Wydaje mi się, że dotyczy to każdego - niezależnie, czy pojedziemy do Niemiec, Włoch czy Francji. Mówiąc językiem mieszkańców (a przynajmniej starając się), zawsze zyskujemy ich sympatię. Zjawisko to jeszcze bardziej nasila się w krajach, których języki nie należą do popularnych i rzadko się zdarza, żeby obcokrajowiec je znał. Naprawdę niesamowicie można zyskać mówiąc choćby "dzień dobry" czy "dziękuję" w języku naszych gospodarzy. Dlatego przed wszelkimi wyjazdami, oprócz pakowania i planowania, polecam też mały kurs językowy. (Tak, wiem, że po angielsku można dogadać się dzisiaj wszędzie. Jest to sprawa świetna i wygodna. Ale język to również potężna część kultury i codzienności każdego narodu, więc kilka podstawowych słów zawsze zaprocentuje!).

I mała uwaga dla tych, którzy się wstydzą mówić, chociaż coś tam już umieją. Często wydaje się nam, że popełniamy mnóstwo błędów, mówimy źle gramatycznie i nikt nas nie rozumie. Ale to nieprawda! Zanim zaczniecie się stresować i postanowicie jednak zamilknąć, spójrzcie na to z przeciwnej perspektywy. Czy kiedy jakiś obcokrajowiec mówi do Was słabym polskim, rozumiecie go? Jestem pewna, że nawet jeżeli posługuje się językiem na poziomie "Kali mieć Kali być", to tak. Inteligencja językowa każdego użytkownika ojczystego języka jest tak duża, że bez problemu jesteśmy w stanie zrozumieć czy domyślić się, co mówi do nas ktoś obcy. Dlatego, kiedy my nawet łamanym chorwackim (czy też innym obcym dla nas językiem) mówimy do native'a, to on nas też rozumie i zwykle życzliwie się uśmiecha, chwaląc nasze językowe zdolności.




wtorek, 27 sierpnia 2013

Chorwacki bankomat zeżarł polską kartę! Uwaga turyści!

Mimo, że wydaje mi się (z naciskiem na słowo wydaje), że na co dzień jestem osobą dość zaradną i ogarniętą, to najróżniejsze moje pomyłki, przejęzyczenia i przygody są już niemal legendarne. Z Wami do tej pory podzieliłam się chyba tylko jedną, ale myślę, że nawet ta krótka historia daje już pewne wyobrażenie o moich możliwościach. Czasami jednak przechodzę nawet samą siebie, jak na przykład przy bankomacie w Rijece.
W przedostatnim dniu moich małych wielkich wakacji, pustka w moim portfelu zaprowadziła mnie do bankomatu, żeby hajs znowu się zgadzał. No dobra, tak naprawdę zaprowadziła mnie Marta. W każdym razie po całym cudownym spędzonym na pływaniu, leżeniu i szeroko pojętym wypoczynku dniu, udałyśmy się na poszukiwania banku, w którym prowizja wyniesie może nieco mniej niż miliony monet. Tak się składało, że na moim koncie zasilanym przez Unie Europejską zostało całe okrągłe 1, 46 euro, więc pierwszy raz po niemal pół roku korzystałam ze swojej polskiej karty. I to właśnie było źródło całego nieszczęścia.

Podchodząc do bankomatu, myślałam sobie o tym, jak fantastycznie minął mi dzień i jak fantastyczny będzie wieczór i w ogóle jakie wszystko jest fantastyczne. Wtedy wpisałam kod pin po raz pierwszy. Bankomat nie wydał mi gotówki, za to wypluł z siebie małą białą karteczkę, której nie zauważyłam. Nadal rozmyślając o tym, jaki świat jest piękny, a życie cudowne, niezrażona protestami "maszynki do pieniędzy" wpisałam kod pin po raz drugi. I po raz trzeci. I pewnie wpisałabym go jeszcze i po raz czwarty, gdyby nie to, że nie było już takiej potrzeby, bo bankomat z głośnym mlasknięciem wessał moją kartę (jestem pewna, że gdyby tylko mógł, z pewnością by się na końcu oblizał). Dopiero wtedy spojrzałam na białe karteczki, które próbowały uratować moje ostatnie pieniądze i uświadomić mi, że jednak wiedzą lepiej i wpisuję zły kod pin. Bo zamiast wprowadzić pin do polskiej karty, z uporem przebywającej zbyt długo na słońcu blondynki przyzwyczajenia wprowadzałam zabezpieczenie do karty "od stypendium". Kiedy po kilku sekundach totalnego oszołomienia (ten widok, kiedy bankomat zaciąga się Twoją złotą kartą!), zrozumiałam popełniony błąd, padło na mnie coś, co musiało być bladym strachem.

Żeby nie zostawiać Was o tak późnej porze z poczuciem niedosytu, powiem już teraz, że wszystko skończyło się dobrze. Ale w jaki sposób karta do mnie wróciła, opowiem już jutro, bo wiąże się to z jeszcze jedną rzeczą, o której od dłuższego czasu chciałam napisać. Dlatego dzisiaj zostawiam Was z "ciąg dalszy nastąpi". No i jeśli chcielibyście zostać nagle w obcym mieście z 1,46 euro na koncie, to już wiecie jak to się robi! Polecam, Vucibatina, ft. Anna Piwowarczyk.



czwartek, 22 sierpnia 2013

Tam gdzie miejscowi

Mam dwa ulubione sposoby zwiedzania miast: "tam gdzie miejscowi" i "zgubiony znaleziony". Myślę, że oba są powszechnie znany, a zwłaszcza pierwszy cieszy się dużą popularnością, szczególnie w różnych relacjach z wyjazdów. "Wiesz, jedliśmy w takiej małej knajpce, tam gdzie miejscowi", "Piliśmy tam i tam, żadnych turystów, sami miejscowi". Kto z nas tego nie słyszał? A kto z nas tego kiedyś nie powiedział? (Niech pierwszy rzuci mapą).
Oprócz mojego ulubionego morza, na zdjęciu jeszcze Rijeka i zarys masywu Risnjak

Ale rzeczywiście, miasta widziane oczami ludzi, którzy tam żyją, wyglądają inaczej. Pozwalają się odkryć na nowo, nie - turystycznie. Zwykle stają się w ten sposób brzydsze, zwyczajniejsze, takie codzienne, ale przez to też prawdziwsze. I dużo ciekawsze. Mimo, że Rijekę odwiedziłam już w maju, wróciłam do niej raz jeszcze pod sam koniec Erasmusa. Tym razem bardziej ze względów prywatnych niż podróżniczych. Te kilka dni sprawiło, że miasto, które co prawda polubiłam już za pierwszym razem, za drugim oczarowało mnie tak bardzo, że zaczęłam rozważać opcję pomieszkania tam przez trochę.

Być może była to zasługa Marty i Ivana, którzy byli najlepszymi gospodarzami i przewodnikami pod słońcem! Ivan mieszka w Rijece od dziecka, więc tego, co usłyszałam od niego, nie przeczytałabym pewnie w żadnym przewodniku. Marta spędziła właśnie tam swojego Erasmusa i postanowiła zostać chwilę dłużej, zamieniając się z nieznajomej w tutejszą. Najwyraźniej ta przemiana poszła Jej bardzo sprawnie, bo już pierwszego dnia zaprowadziła mnie na plażę, o której nikt spoza miasta nie ma pojęcia, bo zwykle mówi się turystom, że w Rijece plaż nie ma! Tymczasem są - kameralne, ukryte przed hałasem miasta, przeznaczone dla "samych swoich". Bardzo przyjemne. 
Dowiedziałam się też, gdzie w Rijece najlepiej iść wieczorem pobiegać, że przy nowoczesnym kompleksie basenowym zbudowanym nad samym morzem (fantastyczny widok) codziennie wieczorem odbywa się fitness, którymi uliczkami się najlepiej spaceruje, czy wolno przechodzić na czerwonym czy nie, że najlepszy kawałek pizzy w czasie nocnych powrotów można zjeść w Pizza Cut na dworcu, a imprezy na statkach wcale nie są fajne.

Rijeka przestała być dla mnie tylko ładna lub brzydka, adriatycka lub przemysłowa. Powierzchowna. Tym razem naprawdę ją odwiedziłam, wsłuchałam się w jej rytm i przez chwilę poczułam się nawet "tutejsza". Uczucie zadomowienia szczególnie zyskało na sile w czasie małej przygody z bankomatem, który wciągnął kartę z moimi ostatnimi pieniędzmi, ale o tym już innym razem. Tymczasem zachęcam do podróżowania "tam gdzie miejscowi", bo dzięki temu zabytki i ładne widoki, to tylko początek!

Korzystając z okazji raz jeszcze chciałam bardzo podziękować Marcie i Ivanowi - sprawiliście, że wypoczęłam jak nigdy i naprawdę nie chciało mi się wyjeżdżać. I dziękuję za jajecznice!

środa, 21 sierpnia 2013

Morze spokoju

Zmartwień, zobowiązań, rzeczy, o których trzeba pamiętać po prostu nie ma. Myśli bujają w obłokach. A nie, nawet nie - myśli też nie ma, odpływają z każdym delikatnym uniesieniem klatki piersiowej. Całe ciało odpoczywa. Pełny wewnętrzny spokój, całkowity komfort psychiczny i fizyczny. Znacie to uczucie? Wspaniałe, prawda? Zwykle trwa kilka chwil, a potrafi naładować nas na długie miesiące. Ja po nie wyjeżdżam nad morze. 
Ludzie podobno dzielą się na "psiarzy" i "kociarzy", na tych, którzy lubią góry i tych, co wolą morze. Niestety, ja jako ta, która lubi mieć wszystko na raz, pasuję do każdej z tych grup (jeżeli one faktycznie istnieją). Ale muszę przyznać, że nigdzie nie wypoczywam tak, jak nad morzem. Nie mam tutaj na myśli wypoczynku związanego z typowo urlopowym relaksem, że słońce, plaża i drink z palemką. Oczywiście, to są wszystko bardzo fajne rzeczy, ale mnie morze daje coś więcej. Poczucie nieskończonego spokoju.  Uwielbiam patrzeć na morze, słyszeć je i czuć jego zapach. Wypoczywam wtedy doskonale. A jeżeli jeszcze temperatura temu sprzyja, to jak słowo daję, niewiele jest na świecie rzeczy przyjemniejszych niż pływanie w morzu. Potem jeszcze kilkanaście minut drzemki na brzegu i mogę umierać szczęśliwa.
W Chorwacji wiele razy obserwowałam ludzi, którzy mają morze na co dzień, na wyciągnięcie ręki. Wiecie jak to jest, jedziemy sobie podmiejskim autobusem o ósmej rano drogą, która prowadzi wzdłuż brzegu. Przez okno cały czas widać morze i przepiękne wybrzeże. A oni w tym autobusie oparci o siedzenia, przysypiają, słuchają muzyki i zamiast przez okno, to patrzą na drogę. A ja tam z nosem przyklejonym do szyby, jak jakaś co pierwszy raz w życiu na oczy tyyyyle wody widziała, no nie mogłam przestać się uśmiechać! A potem ludzie wracający z pracy, którzy po drodze do domu zatrzymują się na pół godziny na plaży. Przyjeżdżają ubrani w garnitury i garsonki, na fotelach samochodów leżą aktówki, dokumenty, torby z zakupami i laptopami. A oni wychodzą, owijają się ręcznikami, przebierają w kostiumy kąpielowe. Pływają kilkanaście minut, kładą się na chwilkę na kamienistej plaży, by nieco się osuszyć i jadą do domów. Pracować, gotować, sprzątać. Za każdym razem patrzę na to z zazdrością. Mogłabym tak codziennie. Latami. I nie znudziłoby mi się.

Jedne z ostatnich dni mojego Erasmusa spędziłam właśnie w ten sposób - delektując się morzem. Dokładnie je zapamiętując, łapiąc chwile, które przechowuje się jak przetwory na zimę - żeby ogrzały i przypomniały smak ciepłych, beztroskich dni w długie deszczowe wieczory, daleko od morza. 



sobota, 17 sierpnia 2013

Tu i tam: Belgrad - Konserwa Turystyczna

Na zakończenie wizyty w Belgradzie przygotowałam małą Konserwę Turystyczną, czyli co, gdzie, jak i dlaczego w tym mieście. Informacje w pigułce, które warto ze sobą zabrać, wybierając się właśnie tam. Myślę, że za jakiś czas, kiedy uda mi się zrealizować planowany od jakiegoś czasu kapitalny remont strony, będzie to osobna kategoria, w której zbiorę wszystkie rady, wskazówki oraz podróżnicze spostrzeżenia własne i cudze.

Co? 


Belgrad jak przystało na bałkańskie miasto, pełny jest budynków, które są "największe" lub "najstarsze" w tej części Europy.  Poza tym dominuje przede wszystkim postkomunistyczna zabudowa. Jeżeli chodzi o te najbardziej znane, to większość z nich znajduje się w obrębie Starego Miasta (Stari Grad):

Kalemegdan, czyli chyba najsłynniejsza na Bałkanach fortyfikacja z olbrzymim parkiem. Park jest świetny, a z murów pięknie widać niezwykłe spotkanie dwóch rzek. Wizyta tam jest obowiązkowa! Jest też gwarancją spędzenia niezwykle przyjemnych 2 -3 popołudniowych godzin. Weźcie ze sobą frisbee, a na pewno poszerzycie grono znajomych.

Skadarlija - bardzo znana belgradzka uliczka, zakątek sztuki nazywany czasem namiastką Montmartre w Serbii. Ma swój urok, słynie przede wszystkim z trzech tradycyjnych restauracji, które się przy niej znajdują i gości - artystów, którzy je odwiedzają.

Ulica Kneza Mihailova
- główny deptak miasta, a przy nim sklepy, kawiarnie, sklepy, kawiarnie i dużo, dużo ludzi. Ma swój klimat, ale polecam wizytę bardzo wcześnie rano (robi wrażenie!) albo późnym wieczorem - to przede wszystkim tam miasto żyje nocą.

Stamtąd już niedaleko do Parku Studenckiego z placem po środku i budynkiem Uniwersytetu Belgradzkiego. Nieco większy kawałek trzeba przejść, aby zobaczyć budynek parlamentu na placu Nikoli Pašića. Naprzeciw parlamentu znajduje się całkiem przyjemne park z mini biblioteką w postaci książek przymocowanych do ławek oraz dwoma pałacykami. Dalej już w miarę po drodze do dwóch najbardziej znanych belgradzkich kościołów - Cerkwi św. Marka i Cerkwi św. Sawy. Druga z nich to jeden z największych prawosławnych kościołów na świecie, otoczona parkiem, robi naprawdę niesamowite wrażenie.

Zwykle nie jest to napisane w przewodniku, ale dość ciekawym miejscem jest również ul. Kneza Miloša, przy której stoją opuszczone z powodu nalotu w 1999 roku budynki dawnych ambasad i ministerstwa obrony.

Stolica Serbii to miejsce spoczynku Josipa Broza Tito. Miejscem pochówku wodza zgodnie z jego życzeniem jest, leżący obecnie na terenie Muzeum Historii Jugosławii, Dom Kwiatów (Kuća cveća), czyli zimowy ogród z gabinetem i kilkoma pokojami wybudowany specjalnie dla Tito w 1975 roku. Wejściówka to symboliczna kilkuzłotowa opłata, a miejsce jest dość osobliwe. Z moich obserwacji wynika, że szczególnie podoba się turystom z Azji. 



Dalej od centrum położony jest Zemun, który dawniej był osobnym miastem. I rzeczywiście, zabudowa tej dzielnicy w niczym nie przypomina pozostałych części Belgradu, a klimat też nieco inny. Z centrum pojedziecie autobusem ok. 30 min, potem jeszcze trochę na nogach, ale to już przyjemności.

Do miejsc wartych odwiedzenia należą też: miejska wyspa z popularnym terenem rekreacyjnym  Ada Ciganlija, centrum kultury i sztuki Beli Dvor. A najlepszego i najpopularniejszego piwa w Belgradzie można spróbować w Kawiarni "?", która słynie właśnie z braku nazwy i znajduje się przy mojej ulubionej belgradzkiej ulicy Kralja Petra pod numerem szóstym. 

Jak?

Mieszkańcy Belgradu są niezwykle otwarci, pomocni i gadatliwi. Na Bałkanach mówi się, że to właśnie Serbowie są szczególnie gościnni  oraz serdeczni i wygląda na to, że to prawda. Młodzi ludzie dobrze mówią po angielsku, a wszyscy inni, którzy nie mówią, będą próbowali się dogadać z Wami tak jak potrafią - po serbsku, czesku, rosyjsku, na migi i jak się tylko da. Przygotujcie się na to, że zwykłe pytanie o drogę czy przystanek nie skończy się jedynie na krótkiej odpowiedzi, ale obowiązkowa jest choć krótka (ale zwykle długa) rozmowa, która bardzo często będzie się kończyć zaproszeniem na kawę. Kiedy my zapytałyśmy o przystanek, na którym powinnyśmy wysiąść, w udzielanie odpowiedzi została zaangażowana połowa autobusu łącznie z kierowcą i zaproponowano nam nawet nocleg! Nie należy się tego bać, to nic groźnego - zwykła ludzka życzliwość, od której jesteśmy tak bardzo odzwyczajeni.

Gdzie?


Belgrad to nie Zagrzeb i bilet na autobus warto mieć ( i to więcej niż jeden na pół roku). Karty komunikacji miejskiej kupuje się w specjalnych kioskach (Trafik), gdzie nabijane są bilety. Na każdą kartę można nabić ograniczoną ilość biletów (np. 10), ale z jednej karty może korzystać jednocześnie kilka osób. Wtedy wchodząc do autobusu, musimy skierować się do kasownika przy pierwszych drzwiach i zanim skasujemy bilet, nacisnąć przycisk określający ilość biletów, które chcemy skasować (jeżeli jedziemy we dwójkę to naturalnie dwa itd.), ponieważ nie da się skasować tej samej karty kilka razy pod rząd (tak jakby po jednym bilecie).

Tym razem zatrzymałam się w Big Hostel przy ul. Jevrejskiej - czysto, miła obsługa, tłumów nie ma, dobra cena, czyli mogę polecić.

W Serbii od kilku lat toczą się głośne dyskusje na temat cyrylicy i jej ewentualnej wrogości wobec turystów. W centrum miasta większość nazw ulic jest już podawana w dwóch alfabetach, ale najwyraźniej często "łacinka" wzbudza niechęć wśród miejscowych i jest zaklejana, dlatego jednak przed przyjazdem warto wydrukować sobie (lub nauczyć się, a co!) cyrylicę.


Ode mnie chyba tyle, ale może ktoś z Was był w Belgradzie i mógłby coś do Konserwy dorzucić?
Przyda się na pewno!











Tu i tam: Belgrad, cz. III

Wyjazd do Belgradu odkładałam przez ponad miesiąc. A to termin nie pasował, a to jakieś odwiedziny, inny wyjazd, sesja itd. Kiedy w końcu udało się pod koniec czerwca, zgodnie z planem miał to być wypad autostopowy. Ale jak to z planami bywa, wszystko wyszło świetnie poszło nie tak.

Po tygodniowych ultra upałach przyszło kilka dni równie wielkich deszczów, co sprawiło, że po 20 sekundach byłyśmy mokre od stóp do głów, podobnie jak karton z napisem Beograd, więc skończyło się na uwielbianym przeze mnie Croatia Bus (ten sam, który zawiózł nas do Sarajeva). Potem spędziłyśmy niemal cztery przyjemne dni w stolicy Serbii, pogoda również się poprawiła i planowałyśmy ominąć dworzec autobusowy szerokim łukiem i wracać stopem. I był to najgorszy autostop w moim życiu, bo... nie udało się go złapać. Plan był jak to plany mają do siebie - perfekcyjny, a wykonanie... tragikomiczne. Dzięki pomocy niezastąpionej http://hitchwiki.org/ wybrałyśmy miejsce, z którego absolutnie na pewno w 100% powinnyśmy złapać stopa do Zagrzebia w maksymalnie 15 minut. Pełne optymizmu podjechałyśmy pod osławioną stację benzynową z naszym nowym kartonem Zagreb i zaczęło się czekanie, które jak się później okazało - chyba nie miałoby końca. Machali nam, uśmiechali się do nas, robili zdjęcia, krzyczeli, że po co my chcemy do Chorwacji, skoro w Serbii fajnie, ale nikt nie chciał się zatrzymać. W końcu stwierdziłyśmy, że może nazwa stolicy Chorwacji trochę odstrasza i zmieniłyśmy karton na bliższe miasto na trasie. Ale nadal nic. Wtedy podszedł do nas pan, który obserwował nas od dłuższej chwili (w sumie nie on jeden - miny kierowców miejskich autobusów, którzy mijali nas co 30 min - bezcenne!) i doradził, żebyśmy podjechały dwa przystanki dalej, bo on stamtąd "milion razy łapał stopa do Zagrzebia". Posłuchałyśmy rady i naszą stację benzynową zamieniłyśmy na malusieńką zatoczkę autobusową zaraz przy autostradzie, gdzie średnia prędkość mijających nas samochodów wynosiła jakieś 150 km/h. Od razu wiedziałam, że to nam raczej nie pomoże. Ponieważ musiałyśmy właśnie tego dnia wrócić do Chorwacji, po kilku godzinach czekania, pozostało nam wyrzucić karton do kosza, wrócić do miasta i wsiąść do Croatia Bus. Dlatego stopowania z Belgradu nie polecam! Ale jest też kilka rzeczy, dla których warto go odwiedzić i  które warto wiedzieć, dlatego już wieczorem zapraszam na Konserwę Turystyczną :)

wtorek, 13 sierpnia 2013

Tu i tam: Belgrad. Serbia, cz. II

Moje pierwsze wrażenia związane z Belgradem są bardzo silne - już wyglądając przez szybę okna autobusu, jeszcze przed wjazdem do miasta, zobaczyłam setki budynków. Przypominały mi kartonowe pudełka w najróżniejszych kolorach, kształtach i rozmiarach, które ktoś postawił bardzo blisko siebie, najciaśniej jak się dało, żeby tylko zmieścić ich jak najwięcej na wcale niemałej przestrzeni. Ledwo postawiłam pierwszy krok za drzwiami autobusu, a już z każdej strony otoczyli mnie kierowcy, bagażowi i inni oferujące różne usługi, które skutecznie wywabiają pieniądze z portfeli turystów. Jak tylko udało się nam wyjść z tego niezwykłego kręgu handlu i usług wszelakich, uderzyła we mnie fala gorącego powietrza. Oddech miasta - brudny, śmierdzący, pełen pyłu i spalin. Dzień był niezwykle upalny, więc podmuch był jedynie efektem ruchu nieskończonej ilości samochodów, autobusów i ludzi. Tłoczno, duszno, gorąco. Jeszcze nigdy żadne miasto nie przytłoczyło mnie aż tak w zaledwie pięć minut.

Kilka zdań wcześniej nie bez powodu umieściłam słowo "ludzi" na końcu. Belgrad nie jest miastem dla ludzi, ale miastem, które żyje, rozrasta się i szaleje pomimo ludzi. Miastem nieokiełzanym, potężnym, w którym człowiek jest malutki malusieńki. Bardzo często porównywany z Zagrzebiem, z pewnością zjadłby dumę Chorwatów na śniadanie. Stolica Chorwacji jest przy serbskiej metropolii jedynie jak niewielka dzielnica willowa z trawnikami błyszczącymi na zielono i przyciętymi równo jak w Żonach ze Stepford (choć w rzeczywistości trawniki w Zagrzebiu nie są równe, a krzaczaste).

Belgrad wydaje się też niedostępny. Ciąży nadal nad nim i wisi jak wielka deszczowa chmura wspomnienie niedawnej wojny i dawniejszej, ale wciąż żywej Jugosławii. Nieporzucony, ale zaniedbany. Odbudowany, ale nadal brzydki. Olbrzymi, ale niezagospodarowany. Oswojony, ale groźny.

I może gdzieś w drodze między tymi wszystkimi obrzeżami skrajności, przeciwieństwami losu i śnie o dawnej potędze, rodzi się miasto. Magiczny potwór, który nie zaprasza, ale gubi swojego gościa, nie zachwyca go, ale pozostawia na zawsze z wrażeniem oszołomienia.

poniedziałek, 12 sierpnia 2013

Tu i tam: Belgrad, Serbia, cz. I

Jeden znajomy na pytanie: I jak podobało ci się w Belgradzie?, odpowiedział mi: No wiesz, Belgrad jest wielki, brudny i śmierdzący, czyli taki jakie miasto być powinno. (Miastamaniak chyba by się nie zgodził...) Czy to prawda? Zobaczcie sami. Tym razem odwrotnie, dzisiaj zdjęcia - jutro opisy. Bo Belgrad to w ogóle takie miasto na odwrót jest.


niedziela, 11 sierpnia 2013

Dog Days are over!

24 godziny temu byłam w trakcie przedzierania się przez tłumy mniejsze i większe w kierunku głównej sceny Coke Live Music Festival. Między innymi z powodu wyżej wspomnianych tłumów nie przepadam za dużymi koncertami i festiwalami, więc funduję sobie taką przyjemność tylko raz na jakiś czas. Tym razem było mi wyjątkowo łatwo zdecydować - koncert Florence, tego nie mogłabym opuścić! Bilety zostały kupione już w marcu i od tego czasu czekałam i czekałam na wczorajsze (naprawdę magiczne!) 95 minut. 

Źródło: Oficjalny fanpage Coke Live Music Festival na Facebooku

Nie dokonam odkrycia, pisząc, że niektóre wyjątkowe chwile w naszym życiu nierozerwalnie wiążą się z "podkładem muzycznym". Potem wystarczy kilka pierwszych nut (prawie jak w "Jaka to melodia") i nagle przypominamy sobie chwile, ludzi i emocje - wielka tajemnica muzyki. Florence and The Machine usłyszałam po raz pierwszy w szczególnym momencie mojego życia i od tamtego czasu na stałe zagościła na mojej playliście. Lungs, a później Ceremonials towarzyszyły mi w krakowskich tramwajach, autobusach, na rowerze, w samochodzie, pod prysznicem, na imprezach, podczas odkurzania, malowania, a także samotnych i zbiorowych tańców po własnym pokoju... No i w końcu wczoraj udało się nam zaśpiewać razem! (Ona i 40 tysięcy publiczności - oj, to było śpiewania!).

 Na temat samego koncertu nie będę się już rozpisywać - był po prostu świetny. Florence (podobnie jak publiczność - czułam to na własnych żebrach) była w swoim żywiole - przez 1,5 godziny uśmiech nie znikał z jej twarzy, skakała, biegała, tańczyła, miała wspaniały kontakt z publicznością od samego początku do końca. Mimo, że zdecydowanie zabawa była świetna, momentami miało się wrażenie, że to właśnie Brytyjka miała największy fun na swoim własnym koncercie i to było przesuper!

Czytałam dzisiaj, że koncert formacji już okrzyknięto wydarzeniem muzycznym roku - nie wiem, nie wiem, być może. Jedno jest pewne - mocny głos Florence już po kilku chwilach wzniósł publiczność (dosłownie i w przenośni) w świat fantazji, emocji, brokatu i kwiatowych wianków. Na koniec zostawiam Was z finałowym utworem koncertu, czyli...


P.S. Wiem, że nieco mnie poniosło z dzisiejszymi zachwytami, ale jeeeej! No musiałam. Za to już jutro jedziemy razem do Belgradu.



czwartek, 8 sierpnia 2013

Dziewczyny? Bleh!

Wybaczcie, że powrót bloga taki leniwy, ale ostatnie dwa dni spędziłam w górach, a już jutro Coke'a - proszę więc o wyrozumiałość! Za to dzisiaj mała perełka prosto z Hali Ornak.

Widok z Czerwonych Wierchów

Schronisko na Hali Ornak. Wieczór. Ludzie powoli rozkładają się do spania, duży ruch w łazienkach. Nagle przez pokój wspólny biegnie chłopiec w wieku ok. 7 lat, wołając do Taty:
- Tata, tata! W męskiej łazience jest dziewczyna! Tata, dziewczyna w męskim!
- A ładna chociaż?- zapytał Tata.
- Dziewczyna? Nie, przecież dziewczyny nie są ładne!

Cały wspólny pokój zwijał się ze śmiechu.

Cóż, ciekawe kiedy zmieni zdanie.