czwartek, 12 września 2013

Post - Erasmus Depression

Przez ostatnie dwa miesiące jakieś kilkadziesiąt razy zapytano mnie: "I jak tam po powrocie? Ciężko, co?" A ja na to ku zaskoczeniu wszystkich : "O dziwo, wcale nie. Dobrze było być tam, dobrze jest wrócić. Jest lato, są wakacje, fajnie jest." Już wydawało się, że ten etap mnie ominie.  A tu całkowicie niespodziewanie, podstępnie, ale w końcu mnie dopadła.


W jednym z odcinków Grey's Anatomy nieśmiertelna Meredith Grey (mój prywatny Paulo Coelho) mówi: "Kiedy coś się zaczyna, zazwyczaj nie masz pojęcia, jak się skończy. Dom, który miałeś sprzedać, staje się twoim domem. Lokatorzy, który tam mieszkali, stają się twoją rodziną. A jednonocna przygoda, którą chciałeś zapomnieć, staje się miłością twojego życia." Podobnie rzecz ma się z Erasmusem. Przyjeżdżamy zupełnie obcy, do nowego miasta, ba, do nowego państwa. Nic nie wiemy, nikogo nie znamy, czasami niczego nie potrafimy się dowiedzieć. Nasze umiejętności interpersonalne (w końcu trzeba się ze wszystkimi poznać) i adaptacyjne (w końcu trzeba się zadomowić) osiągają w zaledwie kilka dni swoje maksimum. Jesteśmy oszołomieni, lekko zagubieni, dość mocno poddenerwowani.

Kilka miesięcy później.

Obce miasto stało się naszym miastem, przestaliśmy być przyjezdnymi, zaczęliśmy się czuć jak u siebie. Obcy ludzie stali się "doraźnymi przyjaciółmi", których będziemy pamiętać nie tylko za sprawą wspólnych zdjęć. Teraz jak tak myślę, to najbardziej chyba ze względu na wspólne przeżycia i nierozerwalnie z nimi związane "hasełka". Jak powszechnie wiadomo wśród bliskich przyjaciół, dobrych znajomych i ludzi, którzy często i chętnie spędzają razem czas, po różnych wspólnych chwilach pozostają wspomnienia i tak zwane "teksty, tekściki". Potem wystarczy jedno słowo, małe skojarzenie, delikatna sugestia i jak za dotknięciem czarodziejskiej różdżki cofamy się w czasie, zazwyczaj pełni śmiechu i radości. Tego chyba brakuje mi najbardziej. Można w kółko opowiadać o tym, jak było świetnie, ile się przeżyło i zobaczyło (w sumie powinnam się cieszyć, że ktoś ma ochotę mnie słuchać), ale nic nie zastąpi tej nici porozumienia, którą dają tylko wspólne przeżycia. A w te Erasmus obfituje.


Mądrzejsi i bardziej doświadczeni, którzy mają już depresją popowrotną za sobą, powiedzieli mi, że to normalne, że w końcu minie, że przestaje boleć. Wiecie, będzie dobrze, czas goi rany i tak dalej. I ja staram się im wierzyć, ale mamo, ja chcę z powrotem!

Pogrążona w rozpaczy, tonąc w morzu łez, dzisiaj jestem w stanie jedynie przeglądać zdjęcia (chlipiąc) i popijać rakiję melisę. Ale od jutra planuję wziąć się dzielnie w garść i napisać, czego się tam właściwie nauczyłam i czy Erasmus zasługuje na nazwę Lifelong Learning Programme. A póki co, idę po chusteczkę, a nawet chusteczki.

P.S. Nie zapomniałam o notce ze Splitu, będzie w sobotę. Opóźnienie spowodowane jest chwilowym brakiem dostępu do zdjęć.

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz