sobota, 31 sierpnia 2013

Lato! Lato?

Od kilku dni wszyscy mówią i piszą o końcu lata, że to już, zaraz, natychmiast. Że wrzesień, szkoła, jesień. Że zimno, trzeba wyciągać kurtki, odkręcić kaloryfery. I niestety mają rację. Nawet jeżeli pocieszamy się, że jeszcze przecież "babie lato" przed nami, że jeszcze kilka ładnych ciepłych dni na pewno będzie, no i ta polska złota jesień... Możemy sobie tak pitu pitu, ale jedno jest pewne -  cieplej już nie będzie, a zima w tym kraju trwa pół roku. I co z tym zrobimy?

                                                                       Zdjęcie pochodzi z serwisu soup.io

Temperaturę raczej ciężko podnieść, to znaczy można podkręcić kaloryferek albo nahajcować w kominku, ewentualnie wygrzewać się pod kołderką. Ale pomykanie po mieszkaniu w szortach i koszulce, to jednak nie to samo co letnia sukienka i japonki na co dzień. Wiedzą to i Panie, i Panowie (tak, sezon krótkich spódniczek powoli się kończy, zaczyna się przykry okres wielkich swetrów). Nie wiem jak Wy, ale ja jestem raczej z tych, co hołdują zasadzie, że lepiej nie mieć się z czego rozebrać niż nie mieć się w co ubrać, więc letniego ciepełka będzie mi wyjątkowo brakowało. Ale na szczęście lato to nie tylko +30 (no dobra, w Polsce może + 22).

Lato to również wakacje, gofry, kukurydza, wyjazdy, imprezy, ogniska, letnie hity, koncerty, lody, kino pod gołym niebem, wypady rowerowe... I cokolwiek jeszcze Wam się z latem kojarzy! Być może urok danej pory roku w dużej mierze polega na tym,  że konkretne czynności, przyjemności i niecodzienności przypisujemy właśnie jej. Na przykład ja jako mały brzdąc byłam przekonana, że lody można jeść tylko latem, więc oczywiście każda "pierwsza w tym roku" gałka była wyborna! Nie mam też wątpliwości, że możliwość jedzenia lodów również zimą to jeden z największych przywilejów dorosłych!

Ale przyjrzyjmy się pozostałym punktom z listy:
gofry - nie ma co, latem ze świeżymi owocami najlepsze, ale coś czuję, że do gorącej czekolady w listopadzie też się sprawdzą,
kukurydza - ugotować zawsze se można! A jak nie, to w kfc mają całorocznie,
wyjazdy - na szczęście wyjeżdżać można nie tylko latem, po prostu zimą należy się kierować "tam, gdzie cieplej",
imprezy - a co to weekendy w kalendarzu pojawiają się tylko w lipcu i sierpniu?
ognisko - z tym może być zimą ciężko, przyznaję. Bo jednak zimne ognie to słaby substytut,
letnie hity - może nie usłyszymy ich na plaży w Sopocie, ale we własnym mieszkaniu, czemu nie? Poza tym za niedługo zastąpi je "Last Christmas" i też będzie fajnie,
koncerty - festiwali nie będzie, ale za to kameralnych koncertów więcej - lubię to! 
lody - już tłumaczyłam, 
kino pod gołym niebem - no niestety zimą nic z tego, ale za to można zaprosić kilku znajomych, skombinować rzutnik, odmalować ścianę i voila! 
wypady rowerowe - kto by myślał o rowerze, kiedy są narty <3

Jak widać z przetrzymywaniem lata nie jest tak źle i można mieć go odrobinę cały rok. A jak tam Wasze patenty na lato w środku zimy? Przygotowane?

środa, 28 sierpnia 2013

Karta wróciła do właścicielki! Uratował ją język.

Dzisiaj, tak jak obiecałam, kontynuuję wczorajszą historię, bo jest ona świetnym punktem wyjścia dla pewnych moich spostrzeżeń, którymi chciałam podzielić się z Wami już od dłuższego czasu.

Kiedy już otrząsnęłam się z pierwszego szoku i uruchomiłam te zwoje mózgowe, które nie zostały przegrzane, szybko pobiegłam do góry budynku, gdzie znajdował się bank zarządzający bankomatem - zżeraczem. Tam wzięłam numerek, ustawiłam się w kolejce i z niecierpliwością czekałam. Chyba było widać, że się denerwuję, bo miła starsza Chorwatka siedząca obok mnie, zaczęła mnie pocieszać, że kolejka szybko leci i mam się nie martwić. Zapytała też, co takiego się stało. Opowiedziałam jej szybko historię o mojej wsysniętej karcie, a ona się na to serdecznie roześmiała i powiedziała, że dwa tygodnie miała to samo i mam się nie przejmować, bo na pewno mi kartę oddadzą. Nieco dodała mi tym otuchy, bo po pierwsze to zawsze miło wiedzieć, że nie tylko ja jestem takim matołkiem, a po drugie, że może jednak będę miała za co kupić bilet powrotny.

Pani przy okienku ze spokojem wysłuchała moich wyjaśnień i zanim wykonała telefon, zapytała mnie czy jestem turystką czy może mieszkam w Rijece. Potem zadzwoniła i opowiadając swojemu koledze, co się stało, na końcu dodała: "Ach, i ta pani mówi po chorwacku, także wiesz". Ja jeszcze wtedy nie wiedziałam, co miało oznaczać tajemnicze "także wiesz". Dowiedziałam się za to, że mam zejść na dół i tam już dowiem się, co dalej.

Na dole, zaraz obok tego całego bankomatu stał sympatyczny pracownik banku i trzymał moją kartę! Jednak nie wręczył mi jej tak od razu. Rozmowę zaczął od tego, że słyszał, że znam chorwacki, więc musimy chwilę porozmawiać. Wyjaśnił mi, że normalnie wszystkie karty turystów, które w ten czy inny sposób zostają "połknięte" przez bankomat, dopiero pod koniec sezonu są wysyłane do krajów i banków właścicieli, gdzie najczęściej są niszczone. Cała procedura jest dość skomplikowana i związana z licznymi zabezpieczeniami przez kradzieżą. Ale dla mnie pan zechciał zrobić wyjątek, stwierdził, że odda mi ją na lijepe oči i hrvatski jezik. Potem, kiedy miałam już kartę w portfelu, jeszcze chwilę rozmawialiśmy, ponieważ pan ponad 20 late temu był w Polsce. Niestety nie pamiętał nazwy miejscowości, ale wspólnymi siłami ustaliśmy, że najprawdopodobniej był to Cieszyn.

Na podstawie tej krótkiej historii z życia wziętej można wysnuć dwa główne wnioski:
1. Jestem straszną fujarką (ale może kiedyś znajdą na to tabletki, wciąż na to liczę!).
2. Warto uczyć się języków obcych.

Gdyby nie chorwacki, prawdopodobnie zostałabym potraktowana jak każdy inny turysta, czyli uprzejmie, ale swojej karty szybko bym nie zobaczyła. Nie mówię, że każdy, kto jedzie do Chorwacji powinien od razu uczyć się języka, ale warto mieć ze sobą chociaż małe rozmówki (wydatek zaledwie kilku złotych) i opanować kilka podstawowych zwrotów. Jasne, że cudów tym nie zdziałamy, ale ludzie naprawdę patrzą na nas zupełnie inaczej, kiedy próbujemy mówić ich językiem. Automatycznie stajemy się im bliżsi i zawsze jest to doceniane! Wydaje mi się, że dotyczy to każdego - niezależnie, czy pojedziemy do Niemiec, Włoch czy Francji. Mówiąc językiem mieszkańców (a przynajmniej starając się), zawsze zyskujemy ich sympatię. Zjawisko to jeszcze bardziej nasila się w krajach, których języki nie należą do popularnych i rzadko się zdarza, żeby obcokrajowiec je znał. Naprawdę niesamowicie można zyskać mówiąc choćby "dzień dobry" czy "dziękuję" w języku naszych gospodarzy. Dlatego przed wszelkimi wyjazdami, oprócz pakowania i planowania, polecam też mały kurs językowy. (Tak, wiem, że po angielsku można dogadać się dzisiaj wszędzie. Jest to sprawa świetna i wygodna. Ale język to również potężna część kultury i codzienności każdego narodu, więc kilka podstawowych słów zawsze zaprocentuje!).

I mała uwaga dla tych, którzy się wstydzą mówić, chociaż coś tam już umieją. Często wydaje się nam, że popełniamy mnóstwo błędów, mówimy źle gramatycznie i nikt nas nie rozumie. Ale to nieprawda! Zanim zaczniecie się stresować i postanowicie jednak zamilknąć, spójrzcie na to z przeciwnej perspektywy. Czy kiedy jakiś obcokrajowiec mówi do Was słabym polskim, rozumiecie go? Jestem pewna, że nawet jeżeli posługuje się językiem na poziomie "Kali mieć Kali być", to tak. Inteligencja językowa każdego użytkownika ojczystego języka jest tak duża, że bez problemu jesteśmy w stanie zrozumieć czy domyślić się, co mówi do nas ktoś obcy. Dlatego, kiedy my nawet łamanym chorwackim (czy też innym obcym dla nas językiem) mówimy do native'a, to on nas też rozumie i zwykle życzliwie się uśmiecha, chwaląc nasze językowe zdolności.




wtorek, 27 sierpnia 2013

Chorwacki bankomat zeżarł polską kartę! Uwaga turyści!

Mimo, że wydaje mi się (z naciskiem na słowo wydaje), że na co dzień jestem osobą dość zaradną i ogarniętą, to najróżniejsze moje pomyłki, przejęzyczenia i przygody są już niemal legendarne. Z Wami do tej pory podzieliłam się chyba tylko jedną, ale myślę, że nawet ta krótka historia daje już pewne wyobrażenie o moich możliwościach. Czasami jednak przechodzę nawet samą siebie, jak na przykład przy bankomacie w Rijece.
W przedostatnim dniu moich małych wielkich wakacji, pustka w moim portfelu zaprowadziła mnie do bankomatu, żeby hajs znowu się zgadzał. No dobra, tak naprawdę zaprowadziła mnie Marta. W każdym razie po całym cudownym spędzonym na pływaniu, leżeniu i szeroko pojętym wypoczynku dniu, udałyśmy się na poszukiwania banku, w którym prowizja wyniesie może nieco mniej niż miliony monet. Tak się składało, że na moim koncie zasilanym przez Unie Europejską zostało całe okrągłe 1, 46 euro, więc pierwszy raz po niemal pół roku korzystałam ze swojej polskiej karty. I to właśnie było źródło całego nieszczęścia.

Podchodząc do bankomatu, myślałam sobie o tym, jak fantastycznie minął mi dzień i jak fantastyczny będzie wieczór i w ogóle jakie wszystko jest fantastyczne. Wtedy wpisałam kod pin po raz pierwszy. Bankomat nie wydał mi gotówki, za to wypluł z siebie małą białą karteczkę, której nie zauważyłam. Nadal rozmyślając o tym, jaki świat jest piękny, a życie cudowne, niezrażona protestami "maszynki do pieniędzy" wpisałam kod pin po raz drugi. I po raz trzeci. I pewnie wpisałabym go jeszcze i po raz czwarty, gdyby nie to, że nie było już takiej potrzeby, bo bankomat z głośnym mlasknięciem wessał moją kartę (jestem pewna, że gdyby tylko mógł, z pewnością by się na końcu oblizał). Dopiero wtedy spojrzałam na białe karteczki, które próbowały uratować moje ostatnie pieniądze i uświadomić mi, że jednak wiedzą lepiej i wpisuję zły kod pin. Bo zamiast wprowadzić pin do polskiej karty, z uporem przebywającej zbyt długo na słońcu blondynki przyzwyczajenia wprowadzałam zabezpieczenie do karty "od stypendium". Kiedy po kilku sekundach totalnego oszołomienia (ten widok, kiedy bankomat zaciąga się Twoją złotą kartą!), zrozumiałam popełniony błąd, padło na mnie coś, co musiało być bladym strachem.

Żeby nie zostawiać Was o tak późnej porze z poczuciem niedosytu, powiem już teraz, że wszystko skończyło się dobrze. Ale w jaki sposób karta do mnie wróciła, opowiem już jutro, bo wiąże się to z jeszcze jedną rzeczą, o której od dłuższego czasu chciałam napisać. Dlatego dzisiaj zostawiam Was z "ciąg dalszy nastąpi". No i jeśli chcielibyście zostać nagle w obcym mieście z 1,46 euro na koncie, to już wiecie jak to się robi! Polecam, Vucibatina, ft. Anna Piwowarczyk.



czwartek, 22 sierpnia 2013

Tam gdzie miejscowi

Mam dwa ulubione sposoby zwiedzania miast: "tam gdzie miejscowi" i "zgubiony znaleziony". Myślę, że oba są powszechnie znany, a zwłaszcza pierwszy cieszy się dużą popularnością, szczególnie w różnych relacjach z wyjazdów. "Wiesz, jedliśmy w takiej małej knajpce, tam gdzie miejscowi", "Piliśmy tam i tam, żadnych turystów, sami miejscowi". Kto z nas tego nie słyszał? A kto z nas tego kiedyś nie powiedział? (Niech pierwszy rzuci mapą).
Oprócz mojego ulubionego morza, na zdjęciu jeszcze Rijeka i zarys masywu Risnjak

Ale rzeczywiście, miasta widziane oczami ludzi, którzy tam żyją, wyglądają inaczej. Pozwalają się odkryć na nowo, nie - turystycznie. Zwykle stają się w ten sposób brzydsze, zwyczajniejsze, takie codzienne, ale przez to też prawdziwsze. I dużo ciekawsze. Mimo, że Rijekę odwiedziłam już w maju, wróciłam do niej raz jeszcze pod sam koniec Erasmusa. Tym razem bardziej ze względów prywatnych niż podróżniczych. Te kilka dni sprawiło, że miasto, które co prawda polubiłam już za pierwszym razem, za drugim oczarowało mnie tak bardzo, że zaczęłam rozważać opcję pomieszkania tam przez trochę.

Być może była to zasługa Marty i Ivana, którzy byli najlepszymi gospodarzami i przewodnikami pod słońcem! Ivan mieszka w Rijece od dziecka, więc tego, co usłyszałam od niego, nie przeczytałabym pewnie w żadnym przewodniku. Marta spędziła właśnie tam swojego Erasmusa i postanowiła zostać chwilę dłużej, zamieniając się z nieznajomej w tutejszą. Najwyraźniej ta przemiana poszła Jej bardzo sprawnie, bo już pierwszego dnia zaprowadziła mnie na plażę, o której nikt spoza miasta nie ma pojęcia, bo zwykle mówi się turystom, że w Rijece plaż nie ma! Tymczasem są - kameralne, ukryte przed hałasem miasta, przeznaczone dla "samych swoich". Bardzo przyjemne. 
Dowiedziałam się też, gdzie w Rijece najlepiej iść wieczorem pobiegać, że przy nowoczesnym kompleksie basenowym zbudowanym nad samym morzem (fantastyczny widok) codziennie wieczorem odbywa się fitness, którymi uliczkami się najlepiej spaceruje, czy wolno przechodzić na czerwonym czy nie, że najlepszy kawałek pizzy w czasie nocnych powrotów można zjeść w Pizza Cut na dworcu, a imprezy na statkach wcale nie są fajne.

Rijeka przestała być dla mnie tylko ładna lub brzydka, adriatycka lub przemysłowa. Powierzchowna. Tym razem naprawdę ją odwiedziłam, wsłuchałam się w jej rytm i przez chwilę poczułam się nawet "tutejsza". Uczucie zadomowienia szczególnie zyskało na sile w czasie małej przygody z bankomatem, który wciągnął kartę z moimi ostatnimi pieniędzmi, ale o tym już innym razem. Tymczasem zachęcam do podróżowania "tam gdzie miejscowi", bo dzięki temu zabytki i ładne widoki, to tylko początek!

Korzystając z okazji raz jeszcze chciałam bardzo podziękować Marcie i Ivanowi - sprawiliście, że wypoczęłam jak nigdy i naprawdę nie chciało mi się wyjeżdżać. I dziękuję za jajecznice!

środa, 21 sierpnia 2013

Morze spokoju

Zmartwień, zobowiązań, rzeczy, o których trzeba pamiętać po prostu nie ma. Myśli bujają w obłokach. A nie, nawet nie - myśli też nie ma, odpływają z każdym delikatnym uniesieniem klatki piersiowej. Całe ciało odpoczywa. Pełny wewnętrzny spokój, całkowity komfort psychiczny i fizyczny. Znacie to uczucie? Wspaniałe, prawda? Zwykle trwa kilka chwil, a potrafi naładować nas na długie miesiące. Ja po nie wyjeżdżam nad morze. 
Ludzie podobno dzielą się na "psiarzy" i "kociarzy", na tych, którzy lubią góry i tych, co wolą morze. Niestety, ja jako ta, która lubi mieć wszystko na raz, pasuję do każdej z tych grup (jeżeli one faktycznie istnieją). Ale muszę przyznać, że nigdzie nie wypoczywam tak, jak nad morzem. Nie mam tutaj na myśli wypoczynku związanego z typowo urlopowym relaksem, że słońce, plaża i drink z palemką. Oczywiście, to są wszystko bardzo fajne rzeczy, ale mnie morze daje coś więcej. Poczucie nieskończonego spokoju.  Uwielbiam patrzeć na morze, słyszeć je i czuć jego zapach. Wypoczywam wtedy doskonale. A jeżeli jeszcze temperatura temu sprzyja, to jak słowo daję, niewiele jest na świecie rzeczy przyjemniejszych niż pływanie w morzu. Potem jeszcze kilkanaście minut drzemki na brzegu i mogę umierać szczęśliwa.
W Chorwacji wiele razy obserwowałam ludzi, którzy mają morze na co dzień, na wyciągnięcie ręki. Wiecie jak to jest, jedziemy sobie podmiejskim autobusem o ósmej rano drogą, która prowadzi wzdłuż brzegu. Przez okno cały czas widać morze i przepiękne wybrzeże. A oni w tym autobusie oparci o siedzenia, przysypiają, słuchają muzyki i zamiast przez okno, to patrzą na drogę. A ja tam z nosem przyklejonym do szyby, jak jakaś co pierwszy raz w życiu na oczy tyyyyle wody widziała, no nie mogłam przestać się uśmiechać! A potem ludzie wracający z pracy, którzy po drodze do domu zatrzymują się na pół godziny na plaży. Przyjeżdżają ubrani w garnitury i garsonki, na fotelach samochodów leżą aktówki, dokumenty, torby z zakupami i laptopami. A oni wychodzą, owijają się ręcznikami, przebierają w kostiumy kąpielowe. Pływają kilkanaście minut, kładą się na chwilkę na kamienistej plaży, by nieco się osuszyć i jadą do domów. Pracować, gotować, sprzątać. Za każdym razem patrzę na to z zazdrością. Mogłabym tak codziennie. Latami. I nie znudziłoby mi się.

Jedne z ostatnich dni mojego Erasmusa spędziłam właśnie w ten sposób - delektując się morzem. Dokładnie je zapamiętując, łapiąc chwile, które przechowuje się jak przetwory na zimę - żeby ogrzały i przypomniały smak ciepłych, beztroskich dni w długie deszczowe wieczory, daleko od morza. 



sobota, 17 sierpnia 2013

Tu i tam: Belgrad - Konserwa Turystyczna

Na zakończenie wizyty w Belgradzie przygotowałam małą Konserwę Turystyczną, czyli co, gdzie, jak i dlaczego w tym mieście. Informacje w pigułce, które warto ze sobą zabrać, wybierając się właśnie tam. Myślę, że za jakiś czas, kiedy uda mi się zrealizować planowany od jakiegoś czasu kapitalny remont strony, będzie to osobna kategoria, w której zbiorę wszystkie rady, wskazówki oraz podróżnicze spostrzeżenia własne i cudze.

Co? 


Belgrad jak przystało na bałkańskie miasto, pełny jest budynków, które są "największe" lub "najstarsze" w tej części Europy.  Poza tym dominuje przede wszystkim postkomunistyczna zabudowa. Jeżeli chodzi o te najbardziej znane, to większość z nich znajduje się w obrębie Starego Miasta (Stari Grad):

Kalemegdan, czyli chyba najsłynniejsza na Bałkanach fortyfikacja z olbrzymim parkiem. Park jest świetny, a z murów pięknie widać niezwykłe spotkanie dwóch rzek. Wizyta tam jest obowiązkowa! Jest też gwarancją spędzenia niezwykle przyjemnych 2 -3 popołudniowych godzin. Weźcie ze sobą frisbee, a na pewno poszerzycie grono znajomych.

Skadarlija - bardzo znana belgradzka uliczka, zakątek sztuki nazywany czasem namiastką Montmartre w Serbii. Ma swój urok, słynie przede wszystkim z trzech tradycyjnych restauracji, które się przy niej znajdują i gości - artystów, którzy je odwiedzają.

Ulica Kneza Mihailova
- główny deptak miasta, a przy nim sklepy, kawiarnie, sklepy, kawiarnie i dużo, dużo ludzi. Ma swój klimat, ale polecam wizytę bardzo wcześnie rano (robi wrażenie!) albo późnym wieczorem - to przede wszystkim tam miasto żyje nocą.

Stamtąd już niedaleko do Parku Studenckiego z placem po środku i budynkiem Uniwersytetu Belgradzkiego. Nieco większy kawałek trzeba przejść, aby zobaczyć budynek parlamentu na placu Nikoli Pašića. Naprzeciw parlamentu znajduje się całkiem przyjemne park z mini biblioteką w postaci książek przymocowanych do ławek oraz dwoma pałacykami. Dalej już w miarę po drodze do dwóch najbardziej znanych belgradzkich kościołów - Cerkwi św. Marka i Cerkwi św. Sawy. Druga z nich to jeden z największych prawosławnych kościołów na świecie, otoczona parkiem, robi naprawdę niesamowite wrażenie.

Zwykle nie jest to napisane w przewodniku, ale dość ciekawym miejscem jest również ul. Kneza Miloša, przy której stoją opuszczone z powodu nalotu w 1999 roku budynki dawnych ambasad i ministerstwa obrony.

Stolica Serbii to miejsce spoczynku Josipa Broza Tito. Miejscem pochówku wodza zgodnie z jego życzeniem jest, leżący obecnie na terenie Muzeum Historii Jugosławii, Dom Kwiatów (Kuća cveća), czyli zimowy ogród z gabinetem i kilkoma pokojami wybudowany specjalnie dla Tito w 1975 roku. Wejściówka to symboliczna kilkuzłotowa opłata, a miejsce jest dość osobliwe. Z moich obserwacji wynika, że szczególnie podoba się turystom z Azji. 



Dalej od centrum położony jest Zemun, który dawniej był osobnym miastem. I rzeczywiście, zabudowa tej dzielnicy w niczym nie przypomina pozostałych części Belgradu, a klimat też nieco inny. Z centrum pojedziecie autobusem ok. 30 min, potem jeszcze trochę na nogach, ale to już przyjemności.

Do miejsc wartych odwiedzenia należą też: miejska wyspa z popularnym terenem rekreacyjnym  Ada Ciganlija, centrum kultury i sztuki Beli Dvor. A najlepszego i najpopularniejszego piwa w Belgradzie można spróbować w Kawiarni "?", która słynie właśnie z braku nazwy i znajduje się przy mojej ulubionej belgradzkiej ulicy Kralja Petra pod numerem szóstym. 

Jak?

Mieszkańcy Belgradu są niezwykle otwarci, pomocni i gadatliwi. Na Bałkanach mówi się, że to właśnie Serbowie są szczególnie gościnni  oraz serdeczni i wygląda na to, że to prawda. Młodzi ludzie dobrze mówią po angielsku, a wszyscy inni, którzy nie mówią, będą próbowali się dogadać z Wami tak jak potrafią - po serbsku, czesku, rosyjsku, na migi i jak się tylko da. Przygotujcie się na to, że zwykłe pytanie o drogę czy przystanek nie skończy się jedynie na krótkiej odpowiedzi, ale obowiązkowa jest choć krótka (ale zwykle długa) rozmowa, która bardzo często będzie się kończyć zaproszeniem na kawę. Kiedy my zapytałyśmy o przystanek, na którym powinnyśmy wysiąść, w udzielanie odpowiedzi została zaangażowana połowa autobusu łącznie z kierowcą i zaproponowano nam nawet nocleg! Nie należy się tego bać, to nic groźnego - zwykła ludzka życzliwość, od której jesteśmy tak bardzo odzwyczajeni.

Gdzie?


Belgrad to nie Zagrzeb i bilet na autobus warto mieć ( i to więcej niż jeden na pół roku). Karty komunikacji miejskiej kupuje się w specjalnych kioskach (Trafik), gdzie nabijane są bilety. Na każdą kartę można nabić ograniczoną ilość biletów (np. 10), ale z jednej karty może korzystać jednocześnie kilka osób. Wtedy wchodząc do autobusu, musimy skierować się do kasownika przy pierwszych drzwiach i zanim skasujemy bilet, nacisnąć przycisk określający ilość biletów, które chcemy skasować (jeżeli jedziemy we dwójkę to naturalnie dwa itd.), ponieważ nie da się skasować tej samej karty kilka razy pod rząd (tak jakby po jednym bilecie).

Tym razem zatrzymałam się w Big Hostel przy ul. Jevrejskiej - czysto, miła obsługa, tłumów nie ma, dobra cena, czyli mogę polecić.

W Serbii od kilku lat toczą się głośne dyskusje na temat cyrylicy i jej ewentualnej wrogości wobec turystów. W centrum miasta większość nazw ulic jest już podawana w dwóch alfabetach, ale najwyraźniej często "łacinka" wzbudza niechęć wśród miejscowych i jest zaklejana, dlatego jednak przed przyjazdem warto wydrukować sobie (lub nauczyć się, a co!) cyrylicę.


Ode mnie chyba tyle, ale może ktoś z Was był w Belgradzie i mógłby coś do Konserwy dorzucić?
Przyda się na pewno!











Tu i tam: Belgrad, cz. III

Wyjazd do Belgradu odkładałam przez ponad miesiąc. A to termin nie pasował, a to jakieś odwiedziny, inny wyjazd, sesja itd. Kiedy w końcu udało się pod koniec czerwca, zgodnie z planem miał to być wypad autostopowy. Ale jak to z planami bywa, wszystko wyszło świetnie poszło nie tak.

Po tygodniowych ultra upałach przyszło kilka dni równie wielkich deszczów, co sprawiło, że po 20 sekundach byłyśmy mokre od stóp do głów, podobnie jak karton z napisem Beograd, więc skończyło się na uwielbianym przeze mnie Croatia Bus (ten sam, który zawiózł nas do Sarajeva). Potem spędziłyśmy niemal cztery przyjemne dni w stolicy Serbii, pogoda również się poprawiła i planowałyśmy ominąć dworzec autobusowy szerokim łukiem i wracać stopem. I był to najgorszy autostop w moim życiu, bo... nie udało się go złapać. Plan był jak to plany mają do siebie - perfekcyjny, a wykonanie... tragikomiczne. Dzięki pomocy niezastąpionej http://hitchwiki.org/ wybrałyśmy miejsce, z którego absolutnie na pewno w 100% powinnyśmy złapać stopa do Zagrzebia w maksymalnie 15 minut. Pełne optymizmu podjechałyśmy pod osławioną stację benzynową z naszym nowym kartonem Zagreb i zaczęło się czekanie, które jak się później okazało - chyba nie miałoby końca. Machali nam, uśmiechali się do nas, robili zdjęcia, krzyczeli, że po co my chcemy do Chorwacji, skoro w Serbii fajnie, ale nikt nie chciał się zatrzymać. W końcu stwierdziłyśmy, że może nazwa stolicy Chorwacji trochę odstrasza i zmieniłyśmy karton na bliższe miasto na trasie. Ale nadal nic. Wtedy podszedł do nas pan, który obserwował nas od dłuższej chwili (w sumie nie on jeden - miny kierowców miejskich autobusów, którzy mijali nas co 30 min - bezcenne!) i doradził, żebyśmy podjechały dwa przystanki dalej, bo on stamtąd "milion razy łapał stopa do Zagrzebia". Posłuchałyśmy rady i naszą stację benzynową zamieniłyśmy na malusieńką zatoczkę autobusową zaraz przy autostradzie, gdzie średnia prędkość mijających nas samochodów wynosiła jakieś 150 km/h. Od razu wiedziałam, że to nam raczej nie pomoże. Ponieważ musiałyśmy właśnie tego dnia wrócić do Chorwacji, po kilku godzinach czekania, pozostało nam wyrzucić karton do kosza, wrócić do miasta i wsiąść do Croatia Bus. Dlatego stopowania z Belgradu nie polecam! Ale jest też kilka rzeczy, dla których warto go odwiedzić i  które warto wiedzieć, dlatego już wieczorem zapraszam na Konserwę Turystyczną :)

wtorek, 13 sierpnia 2013

Tu i tam: Belgrad. Serbia, cz. II

Moje pierwsze wrażenia związane z Belgradem są bardzo silne - już wyglądając przez szybę okna autobusu, jeszcze przed wjazdem do miasta, zobaczyłam setki budynków. Przypominały mi kartonowe pudełka w najróżniejszych kolorach, kształtach i rozmiarach, które ktoś postawił bardzo blisko siebie, najciaśniej jak się dało, żeby tylko zmieścić ich jak najwięcej na wcale niemałej przestrzeni. Ledwo postawiłam pierwszy krok za drzwiami autobusu, a już z każdej strony otoczyli mnie kierowcy, bagażowi i inni oferujące różne usługi, które skutecznie wywabiają pieniądze z portfeli turystów. Jak tylko udało się nam wyjść z tego niezwykłego kręgu handlu i usług wszelakich, uderzyła we mnie fala gorącego powietrza. Oddech miasta - brudny, śmierdzący, pełen pyłu i spalin. Dzień był niezwykle upalny, więc podmuch był jedynie efektem ruchu nieskończonej ilości samochodów, autobusów i ludzi. Tłoczno, duszno, gorąco. Jeszcze nigdy żadne miasto nie przytłoczyło mnie aż tak w zaledwie pięć minut.

Kilka zdań wcześniej nie bez powodu umieściłam słowo "ludzi" na końcu. Belgrad nie jest miastem dla ludzi, ale miastem, które żyje, rozrasta się i szaleje pomimo ludzi. Miastem nieokiełzanym, potężnym, w którym człowiek jest malutki malusieńki. Bardzo często porównywany z Zagrzebiem, z pewnością zjadłby dumę Chorwatów na śniadanie. Stolica Chorwacji jest przy serbskiej metropolii jedynie jak niewielka dzielnica willowa z trawnikami błyszczącymi na zielono i przyciętymi równo jak w Żonach ze Stepford (choć w rzeczywistości trawniki w Zagrzebiu nie są równe, a krzaczaste).

Belgrad wydaje się też niedostępny. Ciąży nadal nad nim i wisi jak wielka deszczowa chmura wspomnienie niedawnej wojny i dawniejszej, ale wciąż żywej Jugosławii. Nieporzucony, ale zaniedbany. Odbudowany, ale nadal brzydki. Olbrzymi, ale niezagospodarowany. Oswojony, ale groźny.

I może gdzieś w drodze między tymi wszystkimi obrzeżami skrajności, przeciwieństwami losu i śnie o dawnej potędze, rodzi się miasto. Magiczny potwór, który nie zaprasza, ale gubi swojego gościa, nie zachwyca go, ale pozostawia na zawsze z wrażeniem oszołomienia.

poniedziałek, 12 sierpnia 2013

Tu i tam: Belgrad, Serbia, cz. I

Jeden znajomy na pytanie: I jak podobało ci się w Belgradzie?, odpowiedział mi: No wiesz, Belgrad jest wielki, brudny i śmierdzący, czyli taki jakie miasto być powinno. (Miastamaniak chyba by się nie zgodził...) Czy to prawda? Zobaczcie sami. Tym razem odwrotnie, dzisiaj zdjęcia - jutro opisy. Bo Belgrad to w ogóle takie miasto na odwrót jest.


niedziela, 11 sierpnia 2013

Dog Days are over!

24 godziny temu byłam w trakcie przedzierania się przez tłumy mniejsze i większe w kierunku głównej sceny Coke Live Music Festival. Między innymi z powodu wyżej wspomnianych tłumów nie przepadam za dużymi koncertami i festiwalami, więc funduję sobie taką przyjemność tylko raz na jakiś czas. Tym razem było mi wyjątkowo łatwo zdecydować - koncert Florence, tego nie mogłabym opuścić! Bilety zostały kupione już w marcu i od tego czasu czekałam i czekałam na wczorajsze (naprawdę magiczne!) 95 minut. 

Źródło: Oficjalny fanpage Coke Live Music Festival na Facebooku

Nie dokonam odkrycia, pisząc, że niektóre wyjątkowe chwile w naszym życiu nierozerwalnie wiążą się z "podkładem muzycznym". Potem wystarczy kilka pierwszych nut (prawie jak w "Jaka to melodia") i nagle przypominamy sobie chwile, ludzi i emocje - wielka tajemnica muzyki. Florence and The Machine usłyszałam po raz pierwszy w szczególnym momencie mojego życia i od tamtego czasu na stałe zagościła na mojej playliście. Lungs, a później Ceremonials towarzyszyły mi w krakowskich tramwajach, autobusach, na rowerze, w samochodzie, pod prysznicem, na imprezach, podczas odkurzania, malowania, a także samotnych i zbiorowych tańców po własnym pokoju... No i w końcu wczoraj udało się nam zaśpiewać razem! (Ona i 40 tysięcy publiczności - oj, to było śpiewania!).

 Na temat samego koncertu nie będę się już rozpisywać - był po prostu świetny. Florence (podobnie jak publiczność - czułam to na własnych żebrach) była w swoim żywiole - przez 1,5 godziny uśmiech nie znikał z jej twarzy, skakała, biegała, tańczyła, miała wspaniały kontakt z publicznością od samego początku do końca. Mimo, że zdecydowanie zabawa była świetna, momentami miało się wrażenie, że to właśnie Brytyjka miała największy fun na swoim własnym koncercie i to było przesuper!

Czytałam dzisiaj, że koncert formacji już okrzyknięto wydarzeniem muzycznym roku - nie wiem, nie wiem, być może. Jedno jest pewne - mocny głos Florence już po kilku chwilach wzniósł publiczność (dosłownie i w przenośni) w świat fantazji, emocji, brokatu i kwiatowych wianków. Na koniec zostawiam Was z finałowym utworem koncertu, czyli...


P.S. Wiem, że nieco mnie poniosło z dzisiejszymi zachwytami, ale jeeeej! No musiałam. Za to już jutro jedziemy razem do Belgradu.



czwartek, 8 sierpnia 2013

Dziewczyny? Bleh!

Wybaczcie, że powrót bloga taki leniwy, ale ostatnie dwa dni spędziłam w górach, a już jutro Coke'a - proszę więc o wyrozumiałość! Za to dzisiaj mała perełka prosto z Hali Ornak.

Widok z Czerwonych Wierchów

Schronisko na Hali Ornak. Wieczór. Ludzie powoli rozkładają się do spania, duży ruch w łazienkach. Nagle przez pokój wspólny biegnie chłopiec w wieku ok. 7 lat, wołając do Taty:
- Tata, tata! W męskiej łazience jest dziewczyna! Tata, dziewczyna w męskim!
- A ładna chociaż?- zapytał Tata.
- Dziewczyna? Nie, przecież dziewczyny nie są ładne!

Cały wspólny pokój zwijał się ze śmiechu.

Cóż, ciekawe kiedy zmieni zdanie.

poniedziałek, 5 sierpnia 2013

Tu i tam: Plitvička jezera, Chorwacja

Zacznę do banału: Chorwacja to piękny kraj, ile razy tam jestem - zawsze mnie zachwyca. Oprócz takich "oczywistości" jak setki kilometrów wybrzeża wraz z ponad tysiącem wysp, widoków gór wpadających do morza, dodatkowym urokiem tego kraju jest powszechna zieloność - przyroda często niemal nietknięta. Chorwaci z resztą bardzo dbają o środowisko naturalne, szczycą się czystością wody i powietrza. Jak na rozmiary kraju, mają całkiem sporo parków narodowych, bo aż osiem. Jednym z nich jest Park Narodowy Jezior Plitwickich. 
Położony niecałe 150 km od Zagrzebia, park jest świetnym miejscem na weekendowy wypad za miasto. Ale jeżeli jedziecie nad morze i nie zahaczacie o stolicę - no worries. Jeziora leżą właściwie po drodze na wybrzeże i za dużo zbaczać z trasy nie trzeba, a zajrzeć naprawdę warto! Dla mnie Plitvice były celem jednodniowego autostopowego wyjazdu.

O bardzo wczesnej porannej godzinie ustawiłyśmy się z Marysią w pobliżu wylotówki na autostradę na południe kraju z karteczką "Karlovac". Po drodze na Plitvice to właściwie największe pośrednie miasto, więc tak wydawało się najsensowniej. Jedak w trakcie oczekiwania na podwózkę okazało się, że tak naprawdę najlepiej byłoby mieć kartkę "More" - może i Plitvic byśmy nie odwiedziły, ale weekend nad Adriatykiem miałybyśmy jak w banku! Jednak my uparcie czekałyśmy aż ktoś jednak zechce nas zabrać do Karlovca i nieco po ponad godzinie się udało - podwiozło nas trzech sympatycznych studentów, z którymi w razie czego mogłyśmy również wrócić wieczorem z Karlovca. Ponad połowa drogi była już za nami i byłyśmy zdecydowane łapać stopa dalej. Ale akurat podjechał autobus prosto do parku, a że po drodze do Karlovca trafiliśmy na niezły korek (pola hrvatske seli se na more jak objaśnił nasz kierowca, czyli że wszyscy jadą nad morze i nie chcą płacić za autostradę, więc korek kaplica), to nie chcąc tracić już więcej czasu, pod same bramy parku podjechałyśmy już busem.

Park Jeziora Plitwickie obejmuje 16 jezior, łączące je wodospady i jaskinie. Na terenie parku przemieszczamy się specjalnie przygotowanym ścieżkami, małymi statkami oraz nietypowymi pojazdami nazywanymi pociągami drogowymi (?). Trasy, które możemy wybrać są podzielone ze względu  na długość, szacowany czas i poziom trudności. Wszystko to w cenie biletu, który niestety do tanich nie należy, bo ulgowy kosztuje ok. 40 zł, ale po raz kolejny (i pewnie nie ostatni) powtórzę, że warto. "Oficjalne" wejścia do parku są cztery, ale na jego teren można trafić wychodząc właściwie z dowolnego miejsca kilku parkingów i często zdarza się, że nie ma tam nikogo sprawdzającego karty wstępu, a przy dużej ilości turystów o karty nie proszą również przy wejściach na statki i pojazdy, pomagające przy poruszaniu się po parku. Dlatego usłyszałam już kilkakrotnie, że "nie opłaca się kupować biletu, bo da się bez". Ale, ale... Być może rzeczywiście "da się bez", ale jednak apeluję o kupowanie biletów! Utrzymanie i dostosowanie do potrzeb turystów tak wielkiego terenu naprawdę nie należy do tanich, a nikt z odwiedzających nie może narzekać na złą obsługę czy brak udogodnień. Poza tym tak sobie myślę, że byłoby to naprawdę głupie uczucie być bez biletu w trakcie ewentualnej kontroli w środku parku. Tysiące roślin, unikalnych gatunków zwierząt, pełne pure nature i brak biletu + jakieś durne tłumaczenie. No zamiast pięknie i wypoczynkowo, wyszłoby raczej "polaczkowo", czyli tak jak na urlopie nie chcemy. Tyle słowem orędzia nt. parków narodowych.
Marysia i ja spędziłyśmy spacerując po parku około ośmiu godzin. Zdjęcia i opisy nie oddadzą czystości wody w jeziorach i wielu niezwykłych widoków, ale są chociaż namiastką i mam nadzieję, że również zachętą, więc wrzucam kilka:




W drodze powrotnej zaliczyłam najszybszego stopa w moim życiu - w każdym tego słowa znaczeniu. Ledwo skończyłyśmy pisać "Zagreb", już kilka metrów dalej czekał na nas samochód. Trafiłyśmy na kierowcę ze Splitu, który prowadził jak pravi Dalmatinac - średnia prędkość jazdy wynosiła jakieś 160km/h, nie brakowało wyprzedzania na trzeciego a nawet na czwartego, a pan zamiast patrzeć na drogę, zaglądał raczej w oczy Marysi. No cóż, życie tak z cztery razy przeleciało nam przed oczami, ale ostatecznie dojechałyśmy w całości pod sam akademik. Zmęczone, ale szczęśliwe po pięknym dniu na Plitvicach!

I link dla Was: www.np-plitvicka-jezera.hr

czwartek, 1 sierpnia 2013

Czas wracać

Minęły już niemal dwa miesiące od kiedy ostatni raz pisałam coś na blogu i już prawie miesiąc od mojego powrotu do domu. Erasmus się skończył, problemy techniczne też, ale blog... Co to, to nie!

Zastanawiałam się co prawda, czy kontynuować pisanie, myślałam o tym, co Wy chcielibyście czytać i o czym ja chciałabym pisać. Bardzo szybko doszłam do wniosku, że brakuje mi bloga, lubiłam to i tworzenie go sprawiało mi taką przyjemność, że nie chcę jej sobie odbierać. Postaram się natomiast bardzo, żeby dla Was przyjemnością było czytanie.

Nie będzie to już blog typowo "erasmusowski", choć w kilku pierwszych wpisach wrócę jeszcze do tego, co działo się w Chorwacji i okolicach. Postaram się natomiast o utrzymanie podróżniczego klimatu, choć nie zawsze będzie to związane ze zmianą szerokości geograficznej. Im więcej wyjeżdżam, tym częściej zauważam, że najważniejsze podróże to te codziennie - od drzwi do drzwi, po ulicach znajomych miast,  domach bliskich ludzi. Przez powszednie smaki, zapachy, melodie, widoki i doświadczenia. Podróże małe i duże, bardzo bliskie i na koniec świata. Na każde znajdzie się tutaj miejsce.

Tymczasem znowu zbliżam się do niebezpiecznej ilości słów napisanych na raz, więc nie przedłużam i zapraszam już po weekendzie!