środa, 28 sierpnia 2013

Karta wróciła do właścicielki! Uratował ją język.

Dzisiaj, tak jak obiecałam, kontynuuję wczorajszą historię, bo jest ona świetnym punktem wyjścia dla pewnych moich spostrzeżeń, którymi chciałam podzielić się z Wami już od dłuższego czasu.

Kiedy już otrząsnęłam się z pierwszego szoku i uruchomiłam te zwoje mózgowe, które nie zostały przegrzane, szybko pobiegłam do góry budynku, gdzie znajdował się bank zarządzający bankomatem - zżeraczem. Tam wzięłam numerek, ustawiłam się w kolejce i z niecierpliwością czekałam. Chyba było widać, że się denerwuję, bo miła starsza Chorwatka siedząca obok mnie, zaczęła mnie pocieszać, że kolejka szybko leci i mam się nie martwić. Zapytała też, co takiego się stało. Opowiedziałam jej szybko historię o mojej wsysniętej karcie, a ona się na to serdecznie roześmiała i powiedziała, że dwa tygodnie miała to samo i mam się nie przejmować, bo na pewno mi kartę oddadzą. Nieco dodała mi tym otuchy, bo po pierwsze to zawsze miło wiedzieć, że nie tylko ja jestem takim matołkiem, a po drugie, że może jednak będę miała za co kupić bilet powrotny.

Pani przy okienku ze spokojem wysłuchała moich wyjaśnień i zanim wykonała telefon, zapytała mnie czy jestem turystką czy może mieszkam w Rijece. Potem zadzwoniła i opowiadając swojemu koledze, co się stało, na końcu dodała: "Ach, i ta pani mówi po chorwacku, także wiesz". Ja jeszcze wtedy nie wiedziałam, co miało oznaczać tajemnicze "także wiesz". Dowiedziałam się za to, że mam zejść na dół i tam już dowiem się, co dalej.

Na dole, zaraz obok tego całego bankomatu stał sympatyczny pracownik banku i trzymał moją kartę! Jednak nie wręczył mi jej tak od razu. Rozmowę zaczął od tego, że słyszał, że znam chorwacki, więc musimy chwilę porozmawiać. Wyjaśnił mi, że normalnie wszystkie karty turystów, które w ten czy inny sposób zostają "połknięte" przez bankomat, dopiero pod koniec sezonu są wysyłane do krajów i banków właścicieli, gdzie najczęściej są niszczone. Cała procedura jest dość skomplikowana i związana z licznymi zabezpieczeniami przez kradzieżą. Ale dla mnie pan zechciał zrobić wyjątek, stwierdził, że odda mi ją na lijepe oči i hrvatski jezik. Potem, kiedy miałam już kartę w portfelu, jeszcze chwilę rozmawialiśmy, ponieważ pan ponad 20 late temu był w Polsce. Niestety nie pamiętał nazwy miejscowości, ale wspólnymi siłami ustaliśmy, że najprawdopodobniej był to Cieszyn.

Na podstawie tej krótkiej historii z życia wziętej można wysnuć dwa główne wnioski:
1. Jestem straszną fujarką (ale może kiedyś znajdą na to tabletki, wciąż na to liczę!).
2. Warto uczyć się języków obcych.

Gdyby nie chorwacki, prawdopodobnie zostałabym potraktowana jak każdy inny turysta, czyli uprzejmie, ale swojej karty szybko bym nie zobaczyła. Nie mówię, że każdy, kto jedzie do Chorwacji powinien od razu uczyć się języka, ale warto mieć ze sobą chociaż małe rozmówki (wydatek zaledwie kilku złotych) i opanować kilka podstawowych zwrotów. Jasne, że cudów tym nie zdziałamy, ale ludzie naprawdę patrzą na nas zupełnie inaczej, kiedy próbujemy mówić ich językiem. Automatycznie stajemy się im bliżsi i zawsze jest to doceniane! Wydaje mi się, że dotyczy to każdego - niezależnie, czy pojedziemy do Niemiec, Włoch czy Francji. Mówiąc językiem mieszkańców (a przynajmniej starając się), zawsze zyskujemy ich sympatię. Zjawisko to jeszcze bardziej nasila się w krajach, których języki nie należą do popularnych i rzadko się zdarza, żeby obcokrajowiec je znał. Naprawdę niesamowicie można zyskać mówiąc choćby "dzień dobry" czy "dziękuję" w języku naszych gospodarzy. Dlatego przed wszelkimi wyjazdami, oprócz pakowania i planowania, polecam też mały kurs językowy. (Tak, wiem, że po angielsku można dogadać się dzisiaj wszędzie. Jest to sprawa świetna i wygodna. Ale język to również potężna część kultury i codzienności każdego narodu, więc kilka podstawowych słów zawsze zaprocentuje!).

I mała uwaga dla tych, którzy się wstydzą mówić, chociaż coś tam już umieją. Często wydaje się nam, że popełniamy mnóstwo błędów, mówimy źle gramatycznie i nikt nas nie rozumie. Ale to nieprawda! Zanim zaczniecie się stresować i postanowicie jednak zamilknąć, spójrzcie na to z przeciwnej perspektywy. Czy kiedy jakiś obcokrajowiec mówi do Was słabym polskim, rozumiecie go? Jestem pewna, że nawet jeżeli posługuje się językiem na poziomie "Kali mieć Kali być", to tak. Inteligencja językowa każdego użytkownika ojczystego języka jest tak duża, że bez problemu jesteśmy w stanie zrozumieć czy domyślić się, co mówi do nas ktoś obcy. Dlatego, kiedy my nawet łamanym chorwackim (czy też innym obcym dla nas językiem) mówimy do native'a, to on nas też rozumie i zwykle życzliwie się uśmiecha, chwaląc nasze językowe zdolności.




3 komentarze:

  1. Pozostaje mi się zgodzić. Ilekroć próbowałam w Norwegii coś załatwić, zawsze zaczynałam od norweskiego. Nawet jeśli sprawa była na tyle skomplikowana, że ostatecznie trzeba było przejść na angielski, to ten początkowy wysiłek zawsze się opłacił. Nie wspomnę już o pisaniu maili – kiedy można się wspomagać słownikiem i podręcznikiem do gramatyki, to każdą sprawę da się załatwić w obcym języku.

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. O, dzięki! Dobrze wiedzieć, że w kraju takim jak Norwegia, gdzie angielski właściwie jest na porządku dziennym, również doceniają wysiłki obcokrajowca. Tym bardziej, że norweski zdaje się do najprostszych nie należeć.

      Usuń
  2. Aniu! Zgadzam się! A oto jeszcze moje refleksje:

    1. Prawda, prawda, prawda! Moim zdaniem zawsze warto opanować trzy zwroty: dzień dobry, dziękuję i na zdrowie.
    2. Nie wszędzie można się dogadać po angielsku i uważam, że to fantastycznie, że angielski nie działa np. we Francji, w Rumunii czy na Ukrainie - nie bądźmy globalną wioską i czujmy różnicę, przekraczając granice państw!
    3. Refleksja osobista: cholera, Sonia, nie siedź na fejsie, tylko ucz się hiszpańskiego!!!

    :*

    OdpowiedzUsuń