niedziela, 22 września 2013

Polak (i Polka) zagranico

Pozwolę powtórzyć sobie za wszystkimi pogodynkami, radiowcami i prezenterami: mamy dzisiaj pierwszy dzień jesieni. Kończy się nie tylko lato, ale również "oficjalny" sezon urlopowy. Większość z nas swoje wakacje ma już za sobą. Czas więc na małe podsumowanie doświadczeń. Tym razem o nas z perspektywy, czyli co wiedzą i jak nas widzą zagranico. 

Źródło: soup.io

Wszystkiego, co poniżej proszę nie brać za bardzo serio - nie jest to poparte żadnymi badaniami czy oficjalnymi danymi. Nie ma również na celu utrwalania stereotypów. Ot, kilka obserwacji z życia wziętych.

Podróżując sobie po świecie można skonfrontować nie tylko własne wyobrażenia na temat innych państw i ludzi żyjących w innej kulturze, ale też poznać wyobrażenia pozostałych mieszkańców świata na temat nas samych. Często jest to dość zaskakujące, bywa źródłem komicznych sytuacji i zwykle nie niesie ze sobą nic złego. Jednocześnie są to doświadczenia bardzo cenne - pokazują nam jak bardzo czasami zapatrywanie na pewne sprawy różni się od rzeczywistości.

Sama wyróżniłam trzy wyobrażenia nt. Polski i Polaków, z którymi spotykałam się najczęściej:

1. Zimno. Zimniej. Najzimniej.

W wyobrażeniach większości Hiszpanów Polska to część Syberii. Zima trwa niemal cały rok, a niedźwiedzie biegają po ulicach.

Australijczycy goszczący u nas w ramach Couchsurfingu (w listopadzie) zapytali, czy to prawda, że już za kilka tygodni będzie tak zimno, że po wyjściu na zewnątrz będą zamarzać nam brwi, rzęsy i nosy( ?).

2. PRL

Niestety, w wyobrażeniach wielu obcokrajowców nadal mamy głęboki komunizm i nic u nas nie ma. Zwłaszcza ludzie starsi często tak myślą. Przykładem może być Chorwatka, które ostatni raz w Polsce była w '76 pojeździć na nartach na Kasprowym. Chwaliła bardzo urodę naszego kraju i gościnność ludzi, ale przez większą część rozmowy głęboko nam współczuła niedostatku, w którym musimy żyć. Cieszyła się też, że udało się nam "przedostać" na studia do Chorwacji i że chociaż tutaj trochę użyjemy.

3. Wódka

Wśród wszystkich napotkanych przedstawicieli obcych nacji panowało przekonanie, że jak Polak to pije tylko wódkę. A nawet wódki, bo jedna dla takiego to za mało.

Natomiast jeżeli chodzi o powszechnie rozpoznawanych Polaków i pierwszych, na których wskazują obcokrajowcy, są to:

Papież Jan Paweł II
Lech Wałęsa
Bracia Kaczyńscy (najczęściej w kontekście Katastrofy Smoleńskiej)

Tyle z moich obserwacji, a jak Wasze? Podobne czy może całkiem inne? Piszcie, bo bardzo jestem ciekawa!

wtorek, 17 września 2013

Nowy trend w sieciówkach: ludzie - prostokąty

Po licznych wiadomościach, kontrowersjach i oświadczynach, jakie swojego czasu wywołał, nadal wypominany mi przez niektórych, wpis dresowy, zajmowanie się fashion postanowiłam zostawić blogerkom modowym. Dziewczyny się na tym lepiej znają, wiedzą jak wygrać życie na wyprzedażach i co jest hot a co not, czy jak to się teraz mówi. Jednak ostatnie wyjście na zakupy w celu poszukiwania mojego uniform for new season (dla niewtajemniczonych i mężczyzn: wdziano, w którym chodzimy na okrągło, taki bezpieczny secik jak dres w Chorwacji) skłoniło mnie do napisania kolejnej szafiarskiej notki.

  
Żródło: soup.io

Co prawda nie szukałam butów, a kurtki, ale było całkiem podobnie. Nie ten kolor. Pomarszczone wszędzie gdzie się dało. Z jakimiś koralikami, świecidełkami albo czaszkami. Albo z zamkami wszędzie, tylko nie tam, gdzie powinny być. Cena z kosmosu. Ęę? A jak to się ubiera (gdzie jest otwór na głowę)? To ma być 36? Chyba 26, bo mieści mi się tylko jedna pierś - do połowy. I tak mniej więcej upłynęło mi tych kilka radosnych godzin. Kiedy znalazłam już kandydatkę spełniającą wszystkie najważniejsze kryteria i dość bliską ideału, przy kasie okazało się, że mam pewne problemy z kartą dokonaniem płatności (bez komentarza).

Zrezygnowana, postanowiłam się pocieszyć sukienką. Jakoś tak dziwnie się dzieję, że po cokolwiek nie szłabym na zakupy, wracam z sukienką. Ale wiecie - kiecka jest dobra na wszystko. Poza tym klasyczna czarna dzianina z popularnej sieciówki o wielowariantowej nazwie ("haem", "hm", "ejczendem", "ejczundem", "him", "haiem") zawsze się przyda. Przekonana tymi argumentami, całkiem zadowolona z siebie wróciłam do mieszkania.

Przymierzyłam sukienkę. Wszystkiemu przyglądała się A. i postanowiła skomentować:
 - W sumie fajna, ale wiesz wyglądasz trochę jak klocek.

Potem A. sama postanowiła przymierzyć sukienkę. Przeglądając się w lustrze, powiedziała:
- No i popatrz! Na kogo oni szyją ubrania w tych sieciówkach! No na ludzi - prostokąty.

niedziela, 15 września 2013

Split

Świat wydaje się ogromny. Tyle pięknych miejsc, nadal nieodkrytych jeszcze zakątków. Czasami odnoszę wrażenie, że objęcie umysłem tej całości jest niemożliwe. Ale mimo tego ogromu, tej wielości i różnorodności, udaje się nam znaleźć "swoje miejsce na Ziemi". Jest to uczucie rzadkie, niezwykłe, często niespodziewane. Przyjeżdżamy gdzieś jak do wielu miejsc wcześniej, zachwycamy się widokami, poznajemy kulturę, próbujemy lokalnych potraw i nagle czujemy "to coś". I od tej pory to jest nasze miejsce. Dla mnie jest to Split.

Żeby zrobić to zdjęcie, wstałam bardzo wcześnie rano. Prób było kilkanaście, a może kilkadziesiąt - żadne się w sumie nie udało.Ale i tak jest to jedno z moich ulubionych zdjęć. A ten maleńki punkt na wodzie to pan pływający kajakiem w sobotni poranek.

O stolicy Dalmacji chciałam napisać już wielokrotnie. Przygotowywałam informacje turystyczne na temat Splitu, bo jest to destynacja bardzo popularna. Chciałam opisać zabytki, plaże, gdzie zjeść, gdzie się wybrać. Ale z tego zrezygnowałam. W końcu piszę o Splicie dzisiaj, notkę całkowicie niepodróżniczą, ale za to bardziej osobistą niż wszystkie inne na tym blogu. To tam zaczął się tak naprawdę mój Erasmus i dzisiaj w taki sposób chciałabym jakoś symbolicznie zamknąć ten etap - myślami wracając właśnie do Splitu.

Rok temu - wrzesień 2012

W Splicie byłam już kilkukrotnie, więc kiedy dowiedziałam się, że właśnie tam będzie organizowany kurs językowy, od razu wiedziałam, że chcę jechać. Bo czy jest lepszy sposób na pierwszy jesienny miesiąc niż przedłużenie lata w Dalmacji? (To jest pytanie retoryczne.)

Po przyjeździe byłam jednak trochę rozczarowana. Stan akademika mocno odbiegał od tego, czego się spodziewałam, nikogo nie znałam. W Polsce zostawiłam kilka niedomkniętych spraw i tak jakoś całościowo było średnio. Trzy i pół tygodnia później wsiadałam do autokaru do Krakowa wiedząc, że spędziłam jeden z najlepszych miesięcy mojego życia. Może nawet najlepszy.

Był to miesiąc pełny wrażeń. Małych podróży. Ludzi, którzy od razu znaleźli wspólny język i po kilku dniach spędzali ze sobą czas, jak starzy przyjaciele. Codziennych małych radości. Wielu niezapomnianych imprez. Leniwych popołudni. Wielkich uczuć. Długich kąpieli w morzu. Śniadań z widokiem na morze i wieczorów z butelką wina nad jego brzegiem. Zachodów słońca. Czas dziecięcej beztroski. Wspólnego gotowania. Świetnej zabawy. Nocnych rozmów. Dużych przygód. Nowych doświadczeń. Lokalnych smaków. Spełnionych marzeń. Chwil tak ulotnych, że nie sposób ich opisać.

Te pojedyncze elementy złożyły się na jeden - inspirację. Wszystkie sprawy, niepokoje i zmartwienia gdzieś przy tym wszystkim wymiękły. Miałam swoje "jedz, módl się, kochaj" w miesiąc.

Nigdy jeszcze nie było mi tak ciężko wracać do domu. Zwykle po pewnym czasie podróży gdzieś tam moje myśli w jego kierunku same uciekają, tym razem tak nie było. Kiedy autokar się spóźniał, już miałam nadzieję, że może uda mi się zostać choć dzień dłużej. Ale jednak przyjechał. Wsiadłam, a tam pełno cebulaczków po ostatnim turnusie i przy nie ostatnim kielonku na drogę. Z jednym z nich miałam dzielić siedzenie w autokarze, więc jedynym moim planem było jak najszybciej włączyć muzykę i zasnąć. Ale nagle za sprawą dziwnego zbiegu okoliczności, dostałam nowego towarzysza podróży - chłopaka, który wracał z żagli. Przegadaliśmy całe trzynaście godzin podróży, dzieląc się przeżyciami, żartami, muzyką. Jakbyśmy znali się od lat. Było to spotkanie osobliwe i przemiłe. Idealne zakończenie miesiąca w Splicie.

Mimo, że bardzo tego chciałam, nie udało mi się odwiedzić Splitu choć na kilka dni przed powrotem z Erasmusa. Ale wiem, że jeszcze nie jeden raz się zobaczymy i bardzo na to czekam. W końcu to moje miejsce.

A Wy znaleźliście już swoje? Bardzo Wam tego życzę.



sobota, 14 września 2013

Bagaż podręczny (II)

Dzisiaj kontynuacja tego, co było wczoraj. Tym samym jest to przedostatnia z notek poświęconych Erasmusowi, takie moje osobiste podsumowanie tych szczególnych kilku miesięcy. Pora wrócić już tak na dobre, a nie tylko ciałem. Tytułowy Bagaż podręczny jest więc również rodzajem przepustki do pozornie starej (pozornie, bo coraz częściej przekonuję się, że jednak zupełnie nowej) rzeczywistości.

Jedna z zagrzebskich uliczek

Życzliwość
Podróż jest jedną z takich sytuacji, kiedy bardzo często jesteśmy "skazani" na innych ludzi. A to GPS jednak pobłądził, a to nie wiemy do jakiego tramwaju wsiąść i trzeba zapytać, a to stacje benzynowe zamknięte, a trzeba zatankować. Albo bankomat wciągnął naszą kartę. Niezależnie ile map byśmy ze sobą nie wzięli, ilu przewodników byśmy nie przeczytali i tak najczęściej będziemy potrzebowali pomocy kogoś innego. Na szczęście podróż oprócz tego, że wystawia nas na te różne przygody, skutkiem których jesteśmy w jakiś sposób od kogoś zależni lub potrzebujemy pomocnej dłoni, to ewentualne trudności wynagradza nam przywróceniem wiary w ludzką życzliwość. Mam w pamięci niezliczoną ilość przykładów na to, jak ktoś mi bezinteresownie pomógł, bo się zgubiłam, bo byłam obca, bo nie wiedziałam co i jak. Najczęściej były to drobne gesty, małe wskazówki, ale to właśnie one sprawiają, że ilekroć wracam z jakiegoś wyjazdu, to oprócz radości z zobaczenia nowych miejsc i spotkania się z czymś dotąd nieznanym, mam w sobie takie miłe wewnętrzne ciepło zbudowane na przeświadczeniu: "Kurczę, ten świat jednak jest dobry!". Co ciekawe, im wyjazd ma bardziej ograniczony budżet (autostop, couchsurfing), tym tej życzliwości doświadcza się więcej, a może po prostu liczniejsze są ku niej okazje. Tak czy inaczej nic nie dodaje tak energii jak drobne gesty ludzkiej życzliwości. To jest takie proste, a jednocześnie wspaniałe, że aż żal nie korzystać z tego na co dzień! Mimo, że podróż z Sarajewa była jedną z najgorszych przejażdżek autobusem w moim życiu, to dzisiaj już prawie tego nie pamiętam. Zostało mi za to przemiłe wspomnienie kawy wypitej w czasie 15 minutowego postoju, na którą zaprosiła nas podróżująca na siedzeniu obok Chorwatka. Zaproponowała to tak po prostu, bo zobaczyła obcy paszport, pomyślała, że może nam niewygodnie i nieprzyjemnie, a kawa dobrze nam zrobi. W życzliwości potrzeba niewiele, by wyprodukować bardzo wiele dobrego, dlatego produkujmy :)

Dom na plecach

Idea "domu na plecach" została zainspirowana bardzo dawno temu poczynaniami grupy małych stworzeń nazywanych ślimakami. Pomysł ten szybko podchwycili ludzie i w ten sposób narodził się backpacking, czyli podróżowanie z plecakiem. W skrócie polega to na tym, że wszystko co mam, niosę na własnych plecach. Muszę przyznać, że jest to rodzaj podróżowania, który szczególnie mnie pociąga. Totalny minimalizm, maksymalne ograniczenie własnych potrzeb i podejście w 100% praktyczne ( no może w 99%, bo jedną sukienkę to zawsze trzeba mieć, chociaż w sumie to też rodzaj praktycyzmu). Uwielbiam czuć ciężar plecaka, paradoksalnie nic nie daje mi poczucia takiej niezależności i wolności. Mimo, że na co dzień tworzę wokół siebie raczej twórczy chaos (no jestem bałaganiarą po prostu), w plecaku zawsze wszystko mam uporządkowane. Kiedy odpinam zamek i sięgam do konkretnej kieszeni, zawsze wiem, co w niej znajdę. Nie ma fajniejszego uczucia niż założenie świeżo spakowanego plecaka na ramiona na początku wyjazdu i zdjęcie go w momencie największego spocenia zmęczenia w celu oparcia się na nim.

Chciałabym umieć spakować kiedyś "całe życie" do jednego dużego plecaka. Tak ograniczyć ilość tego, co najpotrzebniejsze, żeby właśnie tyle zajęło. Jest mi do tego jeszcze bardzo, bardzo daleko, ale robię postępy - z każdą podróżą, wyjazdem potrzebuję mniej rzeczy, ale o tym już w następnym punkcie.

Bez - przedmiotowość

Jest takie ćwiczenie, które polega na tym, że uczestniczy otrzymują instrukcję, w której jest napisane, że mają sobie wyobrazić, że w ciągu 30 min muszą opuścić swój dom i nie wiadomo, czy kiedyś do niego wrócą. Ich zadaniem jest zabrać to, co wydaje im się najważniejsze i uzasadnić swój wybór. Zawsze miałam problem z tym ćwiczeniem, a tu bęc, może nie tak dramatycznie, ale musiałam dokonać takich małych wyborów. Bywam sentymentalna i przywiązuje się czasami do różnych dziwnych rzeczy, dlatego przedmioty mają dla mnie znaczenie. Ale wydaje mi się, że nie tylko ja jedna. Za sprawą zmysłów już chyba tak mamy, że jak coś możemy pomacać, zobaczyć czy powąchać, jak jest materialne, to łatwiej nam dzięki temu przywoływać różne wspomnienia, chwile, które inaczej musielibyśmy utrzymywać wyłącznie siłą umysłu. Wyjazd zmusił mnie do zostawienia jednak w domu kilku przedmiotów, z którymi bardzo nie lubię rozstawać się na dłużej, czyli zawsze do tej pory miałam je tam, gdzie mieszkałam. Nie było tego dużo, ale i tak wożenie tego tam i z powrotem byłoby problematyczne, więc jednak zostawiłam na "bezpieczne przechowanie". Kiedy wróciłam okazało się, że może jednak te przedmioty nie są aż takie ważne. Nadal je bardzo lubię i fajnie, że są, ale to "przywiązanie" mi przeszło. Zrozumiałam, że są tylko symbolami pewnych przeżyć i same w sobie nie mają wartości.

Ponieważ ubrania to w sumie też przedmioty, więc również zaliczają się do tego podpunktu. Miałam z tym dość duży problem, bo mam małą słabość do zawartości mojej szafy. Wyjazd nauczył mnie jednego: niezależnie czy pojechałabym tam na pół roku, czy na trzy lata, należało wziąć tylko te ulubione, całkowicie niezastąpione, w których chodzi się latami aż do zdarcia, a potem szuka po sklepach czegoś identycznego. Wszystkie pozostałe były zbędnym balastem.

Spontaniczność

Kilka lat temu byłam osobą, która uwielbiała planować. Jeżeli nie miałam czegoś poukładanego w głowie w punktach z datą realizacji, to wydawało mi się, że cały świat legnie w gruzach, a ja zostanę nimi przywalona. Potem okazało się, że jednak bez planu szczegółowego też można żyć i nawet lepiej to wychodzi. Nie mówię, że nagle liczy się tylko szaleństwo i hej, przecież nie myślmy o tym, co będzie jutro, tylko żyjmy chwilą. Ale nauczyłam się, że często decyzje podejmowane spontanicznie przynoszą nam to, co najlepsze. Wyjazd poniekąd wymusił na mnie dużą elastyczność i umiejętność podejmowania szybkich decyzji. I wiecie co, jest mi bez tej mojej "listy zadań" dużo lepiej, nagle tyle spraw stało się prostszych. Bardzo polecam.


I tak chyba w końcu mój Bagaż podręczny jest gotowy. Ale może ktoś z Was ma zupełnie inny albo dorzuciłby coś do mojego?

piątek, 13 września 2013

Bagaż podręczny (I)

Miałam mały problem z tytułem dla tej notki, dość długo nad nim myślałam i nawet z tego, na który się zdecydowałam, nie jestem do końca zadowolona. Na początku chciałam coś o "lekcjach życia", potem myślałam o "bagażu doświadczeń", ale wydaje mi się, że to określenie ma jakieś negatywne skojarzenia. W końcu wybrałam "bagaż podręczny" (choć nadal zastanawiam się, czy nie lepszy byłby "bagaż podręcznych doświadczeń"...). Tak czy inaczej, chodzi o to, jaki życiowy bagaż przywiozłam z Chorwacji. A nazwałam go podręcznym, bo to takie małe - wielkie mądrości, których mnie ta podróż nauczyła i bez których nie chciałabym się już nigdzie ruszać, nawet za próg własnego mieszkania. 

 Dolac, 1.07.2013 - dzień, w którym Chorwacja weszła do Unii Europejskiej

Niektóre z moich spostrzeżeń, to takie banalne "wielkie mądrości", które można przeczytać w co drugiej książce i zobaczyć przed napisami końcowymi wielu filmów. Ale przyłożone do własnego życia, mimo, że nadal trywialne, nagle sprawiają, że sprawy się zmieniają, że na pewne rzeczy zaczyna się patrzeć inaczej. Życie staje się lżejsze, problemy łatwiejsze do ogarnięcia, a relacje międzyludzkie nagle przestają być niekończącą się łamigłówką. Ale niektóre z tych "myśli" to również zwykłe obserwacje natury praktycznej;)

Kolejność jest przypadkowa: tak jak sobie je przypominam, tak je wypisuję.

3 miesiące

Według mnie właśnie tyle trwa "przyzwyczajanie się do wszystkiego". To nie pierwsze dni są krytyczne, ale całe trzy miesiące. Tyle czasu zajęła mi pełna adaptacja, pełne zadomowienie i odnalezienie się w nowym miejscu. Z tymi pierwszymi kilkoma dniami to jakaś ściema - przez pierwszy tydzień byłam tak spięta tym, żeby wszystko pozałatwiać, zajęta poznawaniem nieskończonej ilości nowych ludzi i rozpakowywaniem się, że nawet nie zauważyłam, że jestem w całkiem nowej dla siebie rzeczywistości. Potem stopniowo zaczęło to do mnie docierać i momentami mnie przerażać. A po 3 miesiącach byłam jak u siebie. Nie chcę mówić, że po 3 miesiącach mogę mieszkać wszędzie, bo nadal znacznie większej części świata nie odwiedziłam, ale wydaje mi się, że jeżeli gdzieś wytrzymam 3 miesiące i nie będę nieszczęśliwa, to znaczy, że mogę tam zostać nawet na zawsze.


Samosia

W znakomitej większości sytuacji można poradzić sobie całkowicie samemu. Oczywiście, z przyjaciółmi jest dużo łatwiej przeżywać trudności i cieszyć się z sukcesów. Ogólnie jestem raczej za dzieleniem się przeżyciami i otwieraniem się przed ludźmi, ale wyjazd uświadomił mi, że bez tego też się da. Jednocześnie ludzi naprawdę niezastąpionych, niezbędnych nam w życiu naprawdę jest tylko kilku.

Zmiana

Nawet jeżeli z całych sił chcemy coś zatrzymać, to zmiana jest nieuchronna. Większość decyzji życiowych, które nieco zmieniają naszą rzeczywistość (jak np. dłuższy wyjazd) nie stanowią przyczyny zmiany, a są tylko takimi katalizatorami. Nie ma sensu mówienie sobie "gdybym nie wyjechała, to coś tam...". To i tak by się stało, może trochę później, może inaczej. Ale zmiana i tak by nastąpiła. Jednocześnie to, co jest prawdziwe, zawsze dostosowuje się do zmiany i do nas wraca, choć może początkowo w nieco innej postaci.
Na żadnym innym przykładzie nie widać tego tak, jak na relacjach międzyludzkich. Te, które są naprawdę ważne, przetrwają - niezależnie, co się wydarzy i jak daleko się to wydarzy. Te kontakty, które się urywają, no cóż... Takie jest życie, a na ich miejscu szybko pojawią się nowe.

Powoli znaczy lepiej

Wmawia się nam, że należy cenić swój czas. Jest na to nawet całkiem sporo powiedzeń. Ale to docenianie własnego czasu najczęściej jest rozumiane w kontekście zysku i pośpiechu. A co robimy z tym niby zaoszczędzonym czasem?
W Chorwacji żyje się wolniej. Czas traktuje się swobodniej, ulicami chodzi się mniejszymi krokami, nikt nie biegnie do tramwaju - przecież będzie następny. Czas w kolejkach upływa na przyjemnych rozmowach, a nie na nerwowym stukaniu nogą i przewracaniu oczami. Tam nie ma czasu na pośpiech.


Kawa

Kawa ma być mocna i delikatna. Podana bez szklanki chłodnej wody lub pita w biegu z papierowego kubka nie ma prawa bytu. A najlepsza jest wtedy, kiedy pije się ją w towarzystwie, przez kilka godzin z twarzą zwróconą do słońca.

Być otwartym

W tym rejonie Europy, które udało mi się odwiedzić, ludzie są znacznie bardziej otwarci, chętniej ze sobą rozmawiają i dzielą się wszystkim. Energiczna gestykulacja jest nieodłącznym elementem rozmowy, a w języku nie brakuje wyrażeń podkreślających emocje. Te z kolei są zawsze na wierzchu, czasami może nawet biorą górę, ale jest to wszystko przede wszystkim bardzo szczere.
Mam wrażenie, że w Polsce jesteśmy przyzwyczajeni do przyjmowania wszystkiego "na chłodno", z odpowiednim dystansem i powściągliwością. Tak nakazuje dobre wychowanie. Tymczasem odrobina południowego temperamentu niejednokrotnie daje to poczucie, że druga osoba naprawdę nas rozumie. Nawet jeżeli dwie osoby się denerwują i otwarcie wyrażają swoją złość, to często łatwiej im znaleźć porozumienie, bo niczego nie tłumią w sobie.

Druga sprawa to otwartość wobec obcych. W Polsce niemal niewyobrażalne jest odezwanie się w tramwaju do kogoś obcego, właściwie zdarza się chyba tylko w trzech sytuacjach a) podrywu, b) ktoś jest samotny (najczęściej starsza osoba) i chce porozmawiać, c) dzielenia się ze światem swoją wizją dziejów (najczęściej odbierani jako wariaci). Natomiast na Bałkanach to najzupełniej normalne, tam każdy w czasie jazdy autobusem jest nam gotowy streścić swoje życie, porozmawiać o aktualnych problemach politycznych lub wypytać o nasze samopoczucie, rodzinę i plany na wakacje. I to wcale nie jest wścibskie. To zwykła ludzka życzliwość, chęć nawiązania tego podstawowego kontaktu jakim jest rozmowa. Nie ma w tym nic krępującego, jesteśmy z tego samego gatunku, rozmawiajmy ze sobą :)



Żeby nie było za dużo na raz i nie przekroczyło przepisowych 10 kilo bagażu podręcznego, będzie w porcjach. Jutro następna, a na teraz: smacznego!




czwartek, 12 września 2013

Post - Erasmus Depression

Przez ostatnie dwa miesiące jakieś kilkadziesiąt razy zapytano mnie: "I jak tam po powrocie? Ciężko, co?" A ja na to ku zaskoczeniu wszystkich : "O dziwo, wcale nie. Dobrze było być tam, dobrze jest wrócić. Jest lato, są wakacje, fajnie jest." Już wydawało się, że ten etap mnie ominie.  A tu całkowicie niespodziewanie, podstępnie, ale w końcu mnie dopadła.


W jednym z odcinków Grey's Anatomy nieśmiertelna Meredith Grey (mój prywatny Paulo Coelho) mówi: "Kiedy coś się zaczyna, zazwyczaj nie masz pojęcia, jak się skończy. Dom, który miałeś sprzedać, staje się twoim domem. Lokatorzy, który tam mieszkali, stają się twoją rodziną. A jednonocna przygoda, którą chciałeś zapomnieć, staje się miłością twojego życia." Podobnie rzecz ma się z Erasmusem. Przyjeżdżamy zupełnie obcy, do nowego miasta, ba, do nowego państwa. Nic nie wiemy, nikogo nie znamy, czasami niczego nie potrafimy się dowiedzieć. Nasze umiejętności interpersonalne (w końcu trzeba się ze wszystkimi poznać) i adaptacyjne (w końcu trzeba się zadomowić) osiągają w zaledwie kilka dni swoje maksimum. Jesteśmy oszołomieni, lekko zagubieni, dość mocno poddenerwowani.

Kilka miesięcy później.

Obce miasto stało się naszym miastem, przestaliśmy być przyjezdnymi, zaczęliśmy się czuć jak u siebie. Obcy ludzie stali się "doraźnymi przyjaciółmi", których będziemy pamiętać nie tylko za sprawą wspólnych zdjęć. Teraz jak tak myślę, to najbardziej chyba ze względu na wspólne przeżycia i nierozerwalnie z nimi związane "hasełka". Jak powszechnie wiadomo wśród bliskich przyjaciół, dobrych znajomych i ludzi, którzy często i chętnie spędzają razem czas, po różnych wspólnych chwilach pozostają wspomnienia i tak zwane "teksty, tekściki". Potem wystarczy jedno słowo, małe skojarzenie, delikatna sugestia i jak za dotknięciem czarodziejskiej różdżki cofamy się w czasie, zazwyczaj pełni śmiechu i radości. Tego chyba brakuje mi najbardziej. Można w kółko opowiadać o tym, jak było świetnie, ile się przeżyło i zobaczyło (w sumie powinnam się cieszyć, że ktoś ma ochotę mnie słuchać), ale nic nie zastąpi tej nici porozumienia, którą dają tylko wspólne przeżycia. A w te Erasmus obfituje.


Mądrzejsi i bardziej doświadczeni, którzy mają już depresją popowrotną za sobą, powiedzieli mi, że to normalne, że w końcu minie, że przestaje boleć. Wiecie, będzie dobrze, czas goi rany i tak dalej. I ja staram się im wierzyć, ale mamo, ja chcę z powrotem!

Pogrążona w rozpaczy, tonąc w morzu łez, dzisiaj jestem w stanie jedynie przeglądać zdjęcia (chlipiąc) i popijać rakiję melisę. Ale od jutra planuję wziąć się dzielnie w garść i napisać, czego się tam właściwie nauczyłam i czy Erasmus zasługuje na nazwę Lifelong Learning Programme. A póki co, idę po chusteczkę, a nawet chusteczki.

P.S. Nie zapomniałam o notce ze Splitu, będzie w sobotę. Opóźnienie spowodowane jest chwilowym brakiem dostępu do zdjęć.

niedziela, 8 września 2013

Jak Twoje życie może zmienić się przez rok

 8 września 2012:



Zatoczka w miejscowości Stobreč, 6 km od Splitu

8 września 2013:

Nauka i ja, ja i nauka (No dobra, jest to zdjęcie archiwalne, ale oddaje mój obecny stan)
Spójrz na zdjęcie numer jeden. Teraz spójrz na zdjęcie numer dwa. A teraz jeszcze raz na zdjęcie numer jeden i znowu na numer dwa, i przypomnij mi, dlaczego poszłam  na studia?

Ponieważ sprawy uczelniane nadal zaprzątają mi każdą chwilę, spędzają sen z powiek i tak dalej i tym podobne, to dzisiaj tylko krótko i szybko.

Pierwsze zdjęcie przedstawia wrzesień w Chorwacji - kto jeszcze nie był na wakacjach, niech się szybko pakuje! Majówka nad ciepłym morzem jest bardzo fajna, wakacji nad Adriatykiem nikomu rekomendować nie trzeba, ale nie ma lepszego czasu na odwiedzenie Dalmacji niż wrzesień. Turystów jak na lekarstwo, ceny nawet o 50% niższe, temperatura nadal w okolicach 30 stopni (ale już bez wielkich upałów), a woda w morzu najlepsza, bo nagrzana wszystkimi promieniami letniego słońca...

Kolejne argumenty podam Wam (a mam ich jeszcze kilka) jak tylko uporam się ze sprawami studenckimi, napiszę też dlaczego Split jest moim ukochanym chorwackim miastem i jak spędziłam tam jeden z najlepszych miesięcy mojego życia. A póki co, ciao!


niedziela, 1 września 2013

Etap zaprzeczenia

W psychologii często mówi się o pięciu etapach żałoby, które przechodzi każdy człowiek przeżywający dużą stratę. Najczęściej odnosi się to do śmierci, ale znajduje również zastosowanie jako tłumaczenie dla ludzkich zachowań związanych z trudnymi sytuacjami, takimi jak: utrata bliskiej osoby, informacja o ciężkiej chorobie czy rozwód. 

Jak się jednak okazuje, teoria "5 etapów" ma swoje przełożenie również w nieco mniej ekstremalnych sytuacjach (choć nadal strasznych!), takich jak na przykład sesja poprawkowa występująca również pod nazwą Kampania Wrześniowa.

Etap I - szok i zaprzeczenie
 Rys. 1
Zwykle jest to etap najdłuższy.

"Boże, nie wierzę, że nie zdałem", "Co za stary pryk [wersja ocenzurowana], żle to ocenił!", "To niesprawiedliwie", "A przecież tyle się uczyłem", "Rzucam te studia!"

Mocno nacechowanym emocjonalnie wypowiedziom często towarzyszy tupanie nogą, machanie środkowym palcem oraz nadużywanie alkoholu. Co wrażliwsi płaczą.

 Na tym etapie zwykle nie przyjmujemy do wiadomości, że nie zdaliśmy egzaminu. Potem jednak widzimy na czerwono w usosie* NZAL lub 2 i już wiemy, że czeka nas wrzesień. Ale kto by się martwił, gdzie tam do września - przed nami całe dwa miesiące chlania i imprezowania wypoczynku i wycieczek krajoznawczych. 
Etap II - gniew
Rys. 2

W tej fazie powielamy wcześniejsze wypowiedzi i zachowania, ale robimy to głośniej i żywiej. Częściej pojawiają się również wyrażenia pokroju "stary pryk". Co wrażliwsi przestają płakać, teraz są źli na samych siebie.

Jest to okres szczególnie niebezpieczny dla otoczenia, objawy nasilają się od połowy sierpnia, kiedy wszyscy nadal piją zwiedzają, a my zaczynamy kojarzyć, że dziewiątym miesiącem w kalendarzu jest wrzesień,

III Etap - targowanie się (negocjacje)

Rys. 3

Faza najbardziej skomplikowana, bo realizowana na dwa sposoby. Pierwszy z nich to negocjacje z samym sobą, przykłady poniżej.

"Jak przeczytam jeszcze jedną stronę to zjem żelka. No dobra, całą paczkę", "Trzeba czekać do pełnej godziny, kto to widział tak zaczynać naukę o 14:37", "Jak się nauczę to dasz mi buzi?".

Co wrażliwsi na tym etapie obiecują sobie: "Jak zdam, to już nigdy nic nie odłożę na ostatnią chwilę" lub (bardziej desperacko) "Mamo, ratuj! Będę się uczyć systematycznie, przysięgam!"

Jeżeli chodzi o drugi ze sposobów realizacji, to jest on lepiej znany pod nazwą PanDa 3: Koszmar powraca i ma miejsce w czasie właściwych negocjacji egzaminacyjnych. (Rysunek instruktażowy poniżej, Rys. 4). 
 Rys. 4

Etap IV - depresja

 
Rys. 5
Ta faza ma to do siebie, że zwykle częściowo towarzyszy wszystkim pozostałym. Szczególnie nasila się kilkanaście godzin przed egzaminem. Towarzyszy jej silny stres, nadmierne spożywanie kawy i innych napojów zawierających kofeinę oraz narastająca panika. Charakterystycznym odruchem jest nerwowe kartkowanie wszystkich dostępnych w domu książek.

"Boże, ja tego w życiu nie zdam!"

Co wrażliwsi biorą kąpiel w wannie. Z suszarką.

Etap V - akceptacja


Rys. 5

Weszliśmy już do sali. Nie ma odwrotu. Starcie gigantów czas zacząć.


*USOS - największy wróg przyjaciel studenta na Uniwersytecie Jagiellońskim