24 godziny temu byłam w trakcie przedzierania się przez tłumy mniejsze i
większe w kierunku głównej sceny Coke Live Music Festival. Między
innymi z powodu wyżej wspomnianych tłumów nie przepadam za dużymi
koncertami i festiwalami, więc funduję sobie taką przyjemność tylko raz
na jakiś czas. Tym razem było mi wyjątkowo łatwo zdecydować - koncert
Florence, tego nie mogłabym opuścić! Bilety zostały kupione już w marcu i
od tego czasu czekałam i czekałam na wczorajsze (naprawdę magiczne!) 95
minut.
Źródło: Oficjalny fanpage Coke Live Music Festival na Facebooku
Nie dokonam odkrycia, pisząc, że niektóre wyjątkowe chwile w naszym życiu nierozerwalnie wiążą się z "podkładem muzycznym". Potem wystarczy kilka pierwszych nut (prawie jak w "Jaka to melodia") i nagle przypominamy sobie chwile, ludzi i emocje - wielka tajemnica muzyki. Florence and The Machine usłyszałam po raz pierwszy w szczególnym momencie mojego życia i od tamtego czasu na stałe zagościła na mojej playliście. Lungs, a później Ceremonials towarzyszyły mi w krakowskich tramwajach, autobusach, na rowerze, w samochodzie, pod prysznicem, na imprezach, podczas odkurzania, malowania, a także samotnych i zbiorowych tańców po własnym pokoju... No i w końcu wczoraj udało się nam zaśpiewać razem! (Ona i 40 tysięcy publiczności - oj, to było śpiewania!).
Na temat samego koncertu nie będę się już rozpisywać - był po prostu świetny. Florence (podobnie jak publiczność - czułam to na własnych żebrach) była w swoim żywiole - przez 1,5 godziny uśmiech nie znikał z jej twarzy, skakała, biegała, tańczyła, miała wspaniały kontakt z publicznością od samego początku do końca. Mimo, że zdecydowanie zabawa była świetna, momentami miało się wrażenie, że to właśnie Brytyjka miała największy fun na swoim własnym koncercie i to było przesuper!
Czytałam dzisiaj, że koncert formacji już okrzyknięto wydarzeniem muzycznym roku - nie wiem, nie wiem, być może. Jedno jest pewne - mocny głos Florence już po kilku chwilach wzniósł publiczność (dosłownie i w przenośni) w świat fantazji, emocji, brokatu i kwiatowych wianków. Na koniec zostawiam Was z finałowym utworem koncertu, czyli...
P.S. Wiem, że nieco mnie poniosło z dzisiejszymi zachwytami, ale jeeeej! No musiałam. Za to już jutro jedziemy razem do Belgradu.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz