Niby luźniej, ale niekoniecznie łatwiej
(zwłaszcza dla Erasmusa) jak się okazuje. Zwykle uważa się, że
Erasmus to taki czas, kiedy nic nie trzeba robić, a już na pewno
nic związanego z uczelnią, studiowaniem i sesją. Ale (nie)stety
nie do końca tak jest, przynajmniej w Chorwacji.
Teoretycznie wydaje się, że podejście
do studiowania jest tutaj luźniejsze. W standardzie Chorwaci mają
do wykorzystania trzy nieobecności, ale w praktyce wygląda na to, że
opuszczają znacznie więcej zajęć. Czasami muszą z tego powodu
napisać dodatkową pracę, a czasami po prostu przechodzi bez echa.
Często zdarza się też, że jeżeli ktoś ma coś przygotować za
zajęcia, po prostu na nie nie przychodzi. Na kolokwiach (jeśli już
takowe są) ściągają na potęgę – niby u nas też sporo się ściąga, ale nie powiedziałabym, żeby odbywało się to w aż tak
bezczelny sposób. Między innymi z tego powodu zaufanie wykładowców
do studentów również jest ograniczone. Przykład z życia –
wczoraj, kiedy zaproponowałam wykładowcy temat mojego eseju
egzaminacyjnego, wprost mi powiedział, że nie jest pewien, czy może
się na to zgodzić, bo skoro to proponuję, to pewnie mam już
gdzieś napisaną taką pracę i chcę ją powtórnie wykorzystać...
Ale z drugiej strony wielu wykładowców również przybrało podobny stosunek – kiedy studentów nie ma na zajęciach, wiedzą,
że pewnie siedzą na piwie i właściwie chętnie by do nich dołączyli. To kolejna ciekawostka – jedno piwo
międzyzajęciowe (ewentualnie siedem) jest bardzo popularne chyba
wszędzie, ale w Polsce niekoniecznie pije się je siedząc na
schodach wydziałowego budynku lub w pubie, który znajduje się w środku, obok sal wykładowych.
Poza tym kontakty między wykładowcami
i studentami są dużo mniej formalne – nikt tutaj nie zwraca się
do prowadzącego „per panie profesorze” i odwrotnie – nikt nie
mówi do studentów przez „proszę państwa”.
Wydawałoby się, że w takich
warunkach student Erasmusa nie powinien mieć żadnych problemów.
Okazuje się jednak, że aż takim rajem dla zagranicznych studentów
Chorwacja nie jest. Program wymian ruszył dopiero dwa lata temu i
być może dlatego większość wykładowców nie miała jeszcze do
czynienia ze studentami Erasmusa. To z kolei powoduje popadnie ze skrajności w skrajność.
Niektórzy nie bardzo wiedzą, co takiego mogliby zaproponować
zagranicznemu studentowi, więc niczego od nich nie wymagają, a
zaliczenie i ocenę dają za samą obecność na zajęciach lub jakiś
niewielki projekt. Ale zwykle nie jest tak kolorowo i wymagania są
identyczne wobec studentów chorwackich i zagranicznych. I tutaj
zaczynają się schody. Powiedzmy, że w ramach zdobycia oceny z
zajęć musimy napisać esej egzaminacyjny na kilkanaście stron, tak
jak wszyscy w naszej grupie. Wykładowca nie bierze pod uwagę tego,
że napisanie pracy w obcym języku zajmie nam dużo więcej czasu i
wysiłku niż naszym chorwackim kolegom. Najtrudniej jest na
przedmiotach wykładanych w języku angielskim – tam każdy
wykładowca wychodzi z założenia, że dla wszystkich studentów
jest to obcy język, więc nie ma mowy o jakichkolwiek erasmusowskich
ulgach.
Z jednej strony zgadzam się z tym, że
Erasmus nie ma być tylko czasem wiecznej imprezy i punktów ECTS
przywożonych za nic. Ale z drugiej studiowanie w obcym języku nie
jest wcale takie łatwe i nie zawsze zdanie egzaminu w Polsce oznacza więcej pracy niż zaliczenie sesji na obczyźnie.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz